Asztan

Mężczyzna rozejrzał się niepewnie dookoła. Ciemne mury z nieociosanego kamienia, lite ściany bez najmniejszego śladu okna, na środku pomieszczenia szary, odrapany stół, przy nim dwa koślawe krzesła.

Nie zauważył żadnej lampy, żadnego źródła światła, ale w pomieszczeniu panował ledwie półmrok. Wyraźnie widział też pełzający po podłodze opar, jakby wstawał właśnie mglisty, jesienny dzień, gdy pierwsze promienie słońca zaczynają rozgrzewać zmarzniętą ziemię.

Mężczyzna zajmował jedno z krzeseł, drugie pozostawało puste. Na stole, dokładnie przed nim leżała kartka papieru. Usiłował skoncentrować na niej wzrok, ale nie mógł odczytać ani nagłówka, ani zawartej pod nim treści. Pochylił się nad nią, ale nadal zapisane na niej litery tańczyły, układając się w zamazane wzory. Sapnął ze złością. Przecież do tej pory nie miał kłopotów ze wzrokiem.

– Podpisz. – odezwał się za nim kobiecy, modulowany, głęboki głos. – Tutaj. – Zza ramienia mężczyzny wyłoniła się naga, kształtna ręka. Krwistoczerwony paznokieć, na najdłuższym jaki widział, palcu wskazującym dźgnął w dół kartki.

Usiłował obrócić głowę, żeby przyjrzeć się właścicielce tak niskiego głosu i tak długich palców, ale jakby niewidzialne imadło uwięziło jego głowę, nie pozwalając jej się ruszyć nawet o milimetr. Jakby niewidzialna siła zawładnęła jego mięśniami, jego ciałem. Mógł poruszać tylko oczami. Spojrzał w kierunku kartki i przystawionego do niej długiego paznokcia.

– Nie mam czym podpisać…- lękliwie wydukał.
Poczuł, jak coś podrywa jego prawą dłoń do góry, i przeszył go krótki ból. Spojrzał na swoje palce. Na opuszku wskazującego zaczęła się zbierać krew. Jak? Jakim cudem coś go zraniło?
Nic nie zauważył. Ale odzyskał władzę w rękach.
– Podpisz. – głos za nim jakby nabrał mocy i stał się jeszcze głębszy. Czuł całym sobą, że jeśli nie postąpi wedle życzenia, stanie się coś złego, coś złego, a zarazem nieuniknionego. Zamknął oczy i powoli, z rezygnacją położył prawą dłoń na kartce.

*****

Marzłem w tej poczekalni. Nie wiadomo dlaczego, wychodzący pacjent zostawił frontowe drzwi otwarte. Pewnie dlatego, że już znał diagnozę i spieszył, by poinformować rodzinę, że nic mu nie jest, to tylko AIDS, rak, białaczka, czy inne nieuleczalne paskudztwo. Dlatego tylko byłbym w stanie mu wybaczyć nie dokończenie tak prostej czynności, jak zamknięcie drzwi za sobą. 14 luty nie niesie zwykle z sobą podmuchów ożywczej, jakże upragnionej wiosny. Niósł śnieg, mróz i przeświadczenie, że żyje się raczej na Syberii, jak w Polsce.
Podniosłem się ociężale z miejsca, strzepnąłem resztki śniegu z nogawek, i podszedłem do wydmuchowa. Piździło, jak za cara Mikołaja. Mocując się chwilę z zacinającym śniegiem i mroźnym wiatrem, umieściłem wreszcie drzwi na swoim miejscu. Tryumfalnie obrzuciłem wzrokiem poczekalnię, jakbym właśnie dokonał rozbicia atomu.
Jeszcze jedno krótkie zwycięstwo, w wydawałoby się, niekończącej się fali porażek. Obie siedzące w poczekalni panie wyraźnie odetchnęły z ulgą. Nawet chyba spojrzały na mnie z wdzięcznością.

– Właśnie chciałam to zrobić… – odezwała się rudoblond fryzura. – Bardzo mi miło, że byłem szybszy – wtrąciłem się uśmiechem nr 11 (rozbrajający). – Coś czułem, że pani wierci się na krześle, bo chce wstać i iść zamknąć drzwi.
Nie załapała ironii.
– No właśnie, chciałam… – rozpoczęła, ale wszedłem w temat. – Chciała pani tylko mi podziękować, prawda?
– Prawda. – odezwała się brunetka. – Ale pan i tak miał najbliżej do drzwi.

Cenię u kobiet inteligencję i szybkie reagowanie na temat. A kocham w kobietach delikatność i ten, tylko im dany, wspaniały dar rozjemczości. Wszystkie te atrybuty posiadała brunetka, siedząca przy drzwiach wejściowych do lekarza. Właściwie mógłbym rzec, że uwiodła mnie jedną odzywką.
– Słusznie, gdyby zmierzyć metry do drzwi frontowych, to pani byłaby najdalej – obwieściłem, patrząc na nią z sympatią.
– Już rozumiem pańską ironię. – wtrąciła się rudoblond, siedząca przy załomie ściany, tak jak ja oddalona od frontu, ale ścianą odgrodzona od mroźnych podmuchów. – Pan się ze mnie podśmiechiwał.

Zrobiłem minę skruszonego, ale tak naprawdę zaczynało mi się podobać w tej mroźnej, wietrznej poczekalni.
– Podśmiechiwał? Nie… po prostu nie lubię, jak ktoś chce się przyznać do cudzych zasług, że właśnie chciał zrobić coś, co inny zrobił przed nim.
Cisza. Cisza trwała nawet z pięć sekund, zanim rudoblond nie przetrawiła.
– Chciałam tylko powiedzieć…
– Chciała pani poprosić, żeby ten pan zamknął drzwi, ale oboje wpadliście na to w tym samym momencie – powiedziała czarnula. Urodzona mediatorka.
– No właśnie, tak to było… – rudoblond spojrzała na nas. Tak bezpośrednio chyba po raz pierwszy. Rudoblond włosy żachnęły się z właścicielką, jak ta machnęła niecierpliwie głową.
– O tym właśnie mówię… – rzekła. Brunetka i ja spojrzeliśmy po sobie. – Po co mieliśmy marznąć?

Na tak sformułowane pytanie, w wyżej wymienionym kontekście, nawet inteligentni ludzie nie znajdują jednoznacznej odpowiedzi. Więc przemilczałem cisnące się na usta niejednoznaczne inwektywy. Po prostu zaległa cisza, taka, jaką zastałem na wejściu do poczekalni. Cisza skrywanych uczuć. Próżnia wypełniona powłokami osób do lekarza.
Pełnia niedopowiedzianych słów.
– Wie pani… – nie wytrzymałem – marzliśmy, bo pani też się nie chciało ruszyć tyłka…
– Ma pan rację – nagle się uśmiechnęła – nie chciało mi się ruszyć dupy, bo widziałam, że pan się rusza. Poza tym, za tym załomem było całkiem znośnie…
Ile słów można powiedzieć bez sensu? Wreszcie… powiedziała coś, co miało sens.

Uśmiechnąłem się do niej. Uśmiechem nr 8 (roznegliżowany). I to co powiedziała, wydało mi się nagle….inteligentne. Skróciłem uśmiech do nr 5 (onieśmielony)…
– To po co właściwie ta dyskusja? – spytałem.
– Jest już 22.00, a doktor przyjmuje do 22.00 właśnie, nie sądzę, żeby przyjął jeszcze trzy osoby, bo zejdzie mu do 23.59, ….a ja miałam iść dziś na balety walentynkowe… – rudoblond się zająknęła.
– Nie mam zamiaru zarywać dnia, bo to doktor dał dupy. – Roześmieliśmy się z brunetką. – I jestem trochę wkurzona, bo nie zasnę.

Pomożemy Ci zasnąć. Obróć się na lewy bok. Nie patrz na nią, jak Cię liże. A liże Cię niesamowicie. Obie leżycie na boku, liżąca na prawym, jej usta są w Twojej szparce, ręce obejmują Twoje pośladki, a jej nogi są tuż przy mnie. Nie patrz na mnie, jak usiłuję Cię rozbudzić. nie patrz w ogóle na nikogo, po prostu osuwaj się w otchłanie snu… wtedy będzie Ci łatwiej…

Powinna chyba odwiedzić psychoanalityka – pomyślałem.. Jest wkurzona, więc nic jej nie pomoże na sen. Mnie najlepiej pomagały horrory z piekła rodem…. oglądałem i … zasypiałem.
– Jestem Nara – przedstawiła się rudoblond – Nara od „na razie, mała.”
– Asztan – bąknąłem swoje niepospolite imię.
– Mira – brunetka odwzajemniła się uśmiechem. – Nara od na razie… często mówisz to chłopakom?
– Doszliśmy do tego, że już dziś doktor nas nie przyjmie, więc co dalej? – Nara najwyraźniej bywała na koncertach symfonicznych. Chciała przejąć pałeczkę dyrygenta.
– Trzeba stąd spadać… – tak trzeźwe odzywki zwykle pochodziły ode mnie. Jednak nie tym razem. – Chodźmy, zanim kolejny pacjent zamrozi nas na śmierć. – stwierdziła Mira.
Zrozumiałem podtekst. Tym kolejnym do doktora miałem być ja. Ponuro się uśmiechnąłem.
Ponuro dla tej myśli. Ale wesoło dla innej, że ni stąd, ni zowąd, zaraz wyjdę z dwoma pięknymi kobietami. Tylko dlaczego na ziąb? Mógłbym trochę zamieszać….

Kochacie mnie, obie, dziwnie, jedna drugiej wyrywacie sobie członka z rąk i buzi. Leżycie na mnie i obok i mnie pieścicie, delikatnie, długo, czule i pozytywnie. Pomimo Waszej pewnej konkurencji między sobą, którą czuję, robicie to naprawdę przepięknie. Po raz pierwszy szczytuję w przestrzeń, gdy obie synchronizujecie ruchy dłoni.

– Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej… – stwierdziłem filozoficznie.
Gdy tylko ruszyłem, drzwi same się otworzyły. Wiatr wzmógł się i wiał, jak opętany. Tak mogłoby wiać tylko w piekle. Wyszliśmy zgarbieni, jakbyśmy dostali po 20 batów, a oprawcy jeszcze stali pod pręgierzem czatując na nasz nieopatrzny gest…. Rozejrzałem się w poszukiwaniu samochodu, ale wszędzie to samo, na parkingu same śnieżne kopce. Wszystkie samochody wyglądały tak samo. W bieli. Powleczone całunem śniegu. No kurwa mać. Właśnie jadę z tak nietypowymi kobietami, a tu coś takiego się przytrafia…. Nie mogę znaleźć samochodu… Kombinuj… Wybrnij z tego, zadzwoń, pomyśl. …
No tak, mam przecież autoalarm…. Wcisnąłem przycisk. Nawet spod zawianego śniegiem auta rozbłysły na chwilę światła. Ten w pierwszym rzędzie, czwarty od lewej. Otworzyłem zaśnieżone drzwi.

– Panie pozwolą? – pozwoliły sobie wsiąść.
Nie pytałem, gdzie jechać. Nie odzywały się przez trwającą pół wieku podróż. Usnęły snem sprawiedliwych. Jakby wróciły do Krainy Czarów. Do Dzieciństwa. Albo do krainy luster….Alicje, czas na pobudkę!
– Gdzie jesteśmy? – sennie spytała Nara.
– Na miejscu – oznajmiłem.
– Jechaliśmy na jakieś miejsce? – nadal Nara.
– Specyficzne miejsce – odparłem.
– Moje miejsce, niezwyciężone … tak kiedyś książęta zdobywali kraje – pokazałem ich sennym oczom krajobraz.

Właśnie wstawał dzień, dzień bez chmur. Byliśmy na dziedzińcu domu, ogrodzonego palisadą z drewna i gliny. Drewniane pale umocnione były skrzynkami wypełnionymi gliną. Tak kiedyś broniono dostępu do swojego terytorium. Tak i ja broniłem go dziś. Nie, żebym obawiał się najazdu rolników… , bardziej dlatego, że drewno i glina to naturalne zasoby, a zamierzałem kiedyś wtopić się jakoś w tutejsze struktury. Niestety nie udało się, człowiek z miasta, na wsi jest traktowany prawie zawsze jak obcy. No to chciałem pokazać okolicy, że nawet z najprostszych materiałów uda się zbudować niezłe domostwo. Postawić chatę, stodołę(mimo, że niepotrzebną), kurnik(też niepotrzebny, ale już myślałem o kupnie 100 niosek), odwiercić na podwórku studnię głębinową i ogrodzić siatką całe 5000 m2.
Domostwo, gdzie ludziska i tak będą cię wytykać palcami, bo jesteś nie ich, nie myślisz tak samo, nie masz w te strony skierowanej wyobraźni, nie umiesz przypierdolić Mietkowi, ani opierdolić Mietkowej. Nie masz ziemi, ani nie zamierzasz jej mieć. Za to masz połać gruntu pod dom, jakiej nie ma największy rolnik. Czyli jesteś niewyjaśnionym ważniakiem, niewyjaśnionym, bo masz więcej ziemi pod zabudowę.. Po prostu tu nie pasujesz.
Kiedyś przyjechałem tu z myślą o osiedleniu się, o zbudowaniu wkładu w lokalną społeczność.

Po pijaku zdawało mi się, że ciągle się nie poddawałem.
– Panie pozwolą…- wyrzuciłem w stronę auta dłoń.
Pozwoliły sobie wysiąść … bez mojej pomocy.
Rozejrzały się niepewnie.
– No to nara…, życie – rzekła Nara. Musiałem się uśmiechnąć. Więcej, rozśmieszyło mnie to bardziej, niż dałem po sobie poznać. Wydawało mi się, że nie uniosłem brwi bardziej, jak o milimetr. A jednak…
– Nara zara pocznie para, a po poczęciu jak po pierdnięciu – Mira potoczyła wzrokiem dookoła.
– Po pierdnięciu wara, bom jest Nara – dokończyła Nara.
Nie no…. kurde… skąd one brały te teksty?….
– Chwileczkę, o czym mówicie? – zgłosiłem aspiracje do dyskusji.
– O otoczeniu, o gospodarzu, o tym, że tu można by począć z tuzin…. malusieńkich gospodarzątek, jakby się nie udało raz, zawsze można powtórzyć. – Nara spojrzała na mnie niewinnym wzrokiem.

„Zawsze można powtórzyć”. Nie bardzo wiedziałem, czy nadajemy na tej samej fali.
– Można powtórzyć?
– Gdyby nie było wiadomo, czy z twojego wytrysku coś się stworzy…. – Mira była perfekcjonistką w słowach. Domyślałem się, że także w czynach.. Nie deprymowało jej nic. Ani ta dziwna wymiana zdań, ani nawet obecność innej kobiety. A może….
Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że Mira chce, żeby była inna kobieta. Nie byłem tylko pewien, czy Nara chce tego również.
Poprowadziłem je do holu, przemilczawszy stwierdzenie Miry. Wyjąłem z kieszeni klucz do zamka, jakiego nie powstydziłby się sam Pałac Królewski.
– Jeśli wszystko masz takie duże, to ja jestem za… – Nara energicznie otrzepała buty na progu.
No… i wszystko stało się jasne.

Leżysz na plecach wzdychając ciężko w takt moich ruchów. Klęczę między Twoimi szeroko rozrzuconymi udami i delikatnie z początku poruszam biodrami. Nad Twoją głową klęczy kobieta, zwrócona do mnie przodem. Zrazu nieśmiało, potem coraz namiętniej całujesz jej muszelkę, otwierasz szerzej usta, by dobrze ją poczuć i by mieć lepszy dostęp do jej wilgotnej kobiecości. Przez chwilę odginasz głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. Widzisz, jak jej język wprost tonie w moich ustach. Wyobrażasz sobie tę scenę, jako widz siedzący obok. Zalewa Cię fala gorąca. Wracasz z oczami i językiem między te ciepłe, mokre uda.

Odkluczyłem i otworzyłem podwoje. Niezdecydowanie, ale jednak obie przestąpiły wysoki próg domu. Szybko zamknąłem zawieruchę za nami. Pstryknąłem światło. Staliśmy w przyciemnionym, cichym holu, nasłuchując bić własnych serc. Moje biło dość zdecydowanie. Było ciepło… właściwie gorąco. Jakby ostatni letni wieczór zostawił dla nas resztki ….rozkoszy. A przecież mieliśmy pełnię zimy. Zwróciły głowy w moją stronę.
– Masz tu centralne, czy inne kominki? – Nara była pierwsza. Rozglądnęły się obie i oczywiście nie zauważyły żadnego kominka.
– Nie bywasz, a w centralnym się pali? – lepiej spytała Mira, podchodząc do kaloryfera.
– W piecu się pali, tylko nie tak często, jakbym chciał – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Rozbierzcie się, zaraz przyniosę coś na rozgrzewkę…, albo na zamarznięcie, … dla każdego coś miłego.
Wszedłem do łazienki.
– Rozbierzcie się jak? Do naga? – dobiegło mnie z oddali frywolne pytanie Nary. Pozostawiłem je bez odpowiedzi. Bo odpowiedź miała nadejść wkrótce. Ja już wiedziałem, jaka będzie.
– Wejdźcie do salonu, drugie drzwi po lewej i częstujcie się… barek czeka na nas…- odkrzyknąłem. Czekał. Barek na kółkach. Z takim najłatwiej się napić. Nie trzeba nawet wstawać, żeby dolać.

Dałem paniom 20 minut. Nie było to dużo, zważywszy, że dawałem i całą godzinę.
– Słodziutki… jesteś tam gdzieś? – to była chyba Mira, z jej rozmarzonym głosem. A gdybym miał się założyć, to obstawiałbym jako pierwszą odzywającą się, Narę.
– Proszę pana, musimy iść siusiu, mógłby pan nas osobiście zaprowadzić? – perlisty śmiech niewątpliwie należał do Nary.
– Możemy chyba nie trafić do łazienki, potrzebujemy przewodnika i silnych rąk. – Tym razem Mira. Chichot obu przetoczył się po holu.
Na słowa „przewodnika… i silnych rąk” zadziałała moja wyobraźnia. Zanieść je do łazienki, posadzić na sedesie i poczekać, aż skończą?
Najlepiej wtedy nigdzie nie wychodzić, bo można stracić parę sycących oko widoków.
Skierowałem się do salonu. Obie siedziały na fotelach, po przeciwnych stronach stolika zapełnionego butelkami. Stolika na kółkach. Po 20 minutach butelka jasnoróżowego Chauvasier była już opróżniona, a drugie wino, biały Chantal, do połowy. Miały jeszcze co prawda i Charbonneau Mistral i Bregnac Bisac z win wytrawnych, ale nie podejrzewałem je o tak dużą wytrzymałość.

– Nalejecie coś, czy wszystko same….- zanim dokończyłem, zauważyłem, że trzeci kieliszek stoi napełniony. Nieruszony. Barwa w nim trunku jednak odbiegała od koloru ich wina.
– Poczęstuj się własnym winem – nie wiadomo z czego roześmiała się Nara.
– Skosztuj nektaru, zaraz po niej skosztujemy ambrozji, tak? – spytała niejasno Mira.
Skojarzyło mi się tylko z jednym. Poliż cipki a potem spuść się do ich ust…
– Dobrze kojarzysz, ale nie do końca – Mira wygięła lekko koniuszki ust. – Nie do końca, bo czegoś takiego jeszcze nie przeżyłeś.

Wlały mi do tego nienapoczętego kieliszka jakąś hiszpańską muchę, czy inne erotyczne placebo? Przecież nie muszę się bardziej podniecać, niż jestem… Przecież nie muszę im nic udowadniać…
– Masz w tym apartamentowie jakąś sypialnię? – Nara ironicznie się uśmiechnęła.
– Bo jeśli masz, a ciągasz nas bez sensu po salonach, to odpracujesz dodatkowych 20 minut. – … tego się nie spodziewałem… któraś mi czyta w myślach? A może obie? Co jest…. wiedźmy jakieś, czy co? Najpierw, że dobrze kojarzę, teraz moje 20 minut…. dobra, zobaczmy, co będzie dalej.
– Dalej będzie seks grupowy … i przeistoczenie. – Mira mrugnęła do mnie.

Niech to szlag… co jest grane… przecież nie mogą mi czytać myśli… Po co żyć, skoro każdy wiedziałby o tobie wszystko, i o twoich nowych pomysłach, o kłamstwach, i o żonie, i o zepsutym motorze, o nieoddanej książce, o skokach w bok i o…. Każdy nie dość, że wszystko wiedziałby o tobie, to sam byłby tak przewidywalny, jak noc po dniu. Spróbowałem sobie coś takiego wyobrazić… nie… wyobraźnia tak daleko nie sięgała. Natomiast lepiej jej poszło z seksem grupowym. Seksualna, chora fantazja ma nadal przewagę nad zdrowym rozsądkiem. Właściwie, dlaczego „chora”?
Nie, chyba żadna fantazja nie jest chora, dopóki jej realizacja nie robi komuś krzywdy.
– Seks grupowy? – głupio powtórzyłem, ale echo zamilkło.
– Rozbierz się dla nas… wiesz… tak jak chipendelsi…- Natomiast echo słów Nary brzmiało i to bardzo wyraźnie. Jeszcze je słyszałem w powietrzu, gdy nagle zabrzmiała muzyka, jeśli dobrze rozpoznawałem, Mira włączyła Joe Cockera „You can leave your hat on”.
Chipendelsi… kto to, cholera, jest?

Leżysz na wznak, gwałtownie ugniatając sobie piersi i podszczypując sutki. Ciągle patrzysz mi w oczy, mrużąc co jakiś czas swoje. Klęcząca przed Tobą kobieta wsysa się w Twoją szparkę. Mogę sobie tylko wyobrazić, co wyrabia językiem. Klęczę za nią, rytmicznie wsuwając się i wysuwając. Przede wszystkim jednak obserwuję Twoje doznania. Widzę, jak pomalutku zaczynasz błyszczeć, lśnić, pięknieć.
Już niedługo. Niedługo będziesz moja.

– No wiesz, to ci, którzy robią rozbierany show dla chichoczących pań – Mira podeszła i stanęła za mną. Obejrzałem się. Zakręciła biodrami w takt muzyki, imitując powolne ściąganie bluzeczki.
– Aha – stanąłem pewniej na obu nogach. Odchyliłem ciało w lewą stronę i płynnie pociągnąłem w prawo. Trzymaj rytm! Zacząłem kołysać biodrami i ciałem, rękami wykonując wężowate ruchy. Pozwoliłem sobie nawet na obroty z przystankiem wtedy, gdy po kolejnym, ostrym uderzeniu perkusji, na chwilkę zamierał wokal.
Dopasowywałem się coraz bardziej do upojnej muzyki Cockera
Rozpocząłem od marynarki. Zakręciłem nią nad głową i przy kolejnym ostrym uderzeniu odrzuciłem za siebie. Nara siedziała jak urzeczona. Podparła się łokciami na poręczach fotela i wysunęła bliżej głowę. Teraz krawat. Kręcąc przed nią biodrami, rozluźniałem go w takt piosenki. Odfrunął w ślad za marynarką. Zacząłem powoli rozpinać guziki koszuli, falując torsem w lewo i prawo. Przy następnej krótkiej przerwie między uderzeniami perkusji, pozwoliłem jej opaść za siebie. Nara poprawiła się w fotelu, z zapartym tchem obserwując nędzną podróbkę striptizu. Przesunęła wzrokiem od głowy do pasa, jakby taksując męską klatę.

Muzyka zaczęła cichnąć. No wreszcie – pomyślałem – bo już nie mam pomysłów na spodnie i resztę. Obejrzałem się. Mira właśnie wciskała przycisk na odtwarzaczu.
Zagrało. Po raz drugi to samo.
Niech to szlag! Chce mnie zamęczyć, czy co?

Obróciłem się na pięcie i w takt perkusji z wysuniętą do przodu nogą stanąłem tuż przed Narą. Wyciągnęła dłonie i sięgnęła do paska spodni. Kolejny obrót, tym razem półtora, i stanąłem do niej tyłem, ciągle do rytmu kręcąc biodrami. Rozpiąłem pasek, guziki i suwak. Obróciłem się przodem.

Pozwoliłem spodniom opaść do kostek, nie przestając falować. Nagle poczułem, jak Mira, falując wraz ze mną, przytula się od tyłu i zaczyna zsuwać się niżej. Podniosłem prawą nogę, potem lewą i spodnie ze skarpetkami znikły za nami. Spojrzałem ku stopom i zobaczyłem dłonie, pełzające wzdłuż moich nóg. Coraz bardziej w górę. Mira podnosiła się przesuwając nieubłaganie ręce. Po chwili stała za mną, przytulona całym ciałem, opasując mnie rękoma, dłonie trzymając na brzuchu, tuż poniżej pępka. Teraz razem tworzyliśmy falujące duo, które, sądząc po błyszczących oczach Nary, powoli zamieniało się w trio. Nadal trzymając rytm, Mira delikatnie zaczęła opuszczać mi spodenki. Oczy Nary robiły się coraz większe, choć myślałem, że to już niemożliwe.

Nagle spodenki opadły i członek wyskoczył z nich, niczym Aladyn z lampy. Wyprężony i celujący w kobietę naprzeciw. Mira ujęła go prawą ręką, subtelnie wodząc palcami po główce i rozcierając wypływające soki. Nara przysunęła się jeszcze bliżej, teraz siedziała już na brzeżku fotela. Dłoń na członku powoli odciągnęła napletek i zaczęła się przesuwać. Czułem wprasowane we mnie od tyłu ciepłe ciało i widziałem pomału nabierającą rozpędu dłoń. Oblała mnie fala gorąca. Jednak nie tylko mnie.
Nara opadła na kolana. Przesunęła się w naszą stronę i uklękła tuż przed masturbowanym członkiem. Rozedrganego powoli wsunęła do ust.

– I co o niej sądzisz? – zwróciłem się do Irmy, mojej przewodniczki i władczyni.
Staliśmy z drugiej strony ciemnego muru, patrząc przez lustro weneckie na siedzącą przy odrapanym stole kobietę.
– Przecież powiedziałam ci od razu, że Nara będzie idealna. Wiedziałam, że da się uwieść. Miała coś takiego w oczach. Bez kontaktu cielesnego nie pozyskałbyś duszy, podobnie jak ja pozyskałam twoją. Ciekawi mnie tylko jedno, skąd wpadłeś na takie imię „Asztan”?
Zerknąłem na nią z powątpiewaniem.
– Przestawiłem literki w słowie „szatan”. To takie trudne? – obrzuciłem ją kpiącym spojrzeniem. – Tak samo, jak ty się nazwałaś „Mirą”, będąc Irmą. I tak samo, jak ona mogłaby się nazwać „Rana”. Bo za chwilę zranię ją w palec.

Kobieta rozejrzała się niepewnie dookoła. Ciemne mury z nieociosanego kamienia, lite ściany bez najmniejszego śladu okna, na środku pomieszczenia szary, odrapany stół, przy nim dwa koślawe krzesła.
Kobieta zajmowała jedno z krzeseł, drugie pozostawało puste. Na stole, dokładnie przed nią leżała kartka papieru. Wzrok płatał jej figle, nie mogła przeczytać ani wielkiego, pisanego złotymi czcionkami nagłówka „CYROGRAF”, ani zawartej pod nim treści.

Owłosiona ręka wysunęła się nagle zza niej i dźgnęła pazurem w dół kartki.
– Podpisz

Scroll to Top