Pół roku życia

Tego dnia miałem umrzeć.

Zapowiadały to wszystkie zwiastuny na niebie i ziemi. Na niebie, bo grzmiało i lało okrutnie. Na ziemi, bo sześć miesięcy wcześniej, zaprzyjaźniony onkolog obwieścił mi prawdę absolutną : „Masz maksimum pół roku życia”.

Czułem się wtedy doskonale, więc z początku mu nie uwierzyłem, mimo, że był uznanym, cenionym lekarzem. Zwróciłem się, poprzez kumpla, do jeszcze jednego lekarza. Tenże po dwóch wizytach i niekończących się hmmm-achach i ochach w końcu oznajmił, że pierwszy naprawdę niewiele się pomylił. Da się odróżnić raka, od np. gruźlicy…nawet gołym okiem.

Podziękowałem mu wtedy pięknie i wyszedłem na rozsłonecznioną ulicę dziwiąc się ludziom, jak można tak radośnie chodzić po chodnikach, będąc w pełni zdrowym. Pierwszy lekarz określił mój zasób życia na około 6 miesięcy, drugi po 2-miesięcznej przerwie zdiagnozował na 100 dni (miesiąc w tą, lub tamtą).

Przeżyłem te sto dni, czy sześć miesięcy nie robiąc nic, i dziś właśnie zaczynał się czas odliczania. Od zera.

Tak sobie powiedziałem, że dziś jest czas na odliczanie. Minęło sześć miesięcy. Ponad 100 dni.

Czas nowego życia? Tego życia ponad to, co określili lekarze? Jeśli przeżyję choć jeden dzień więcej, mam dziękować komu? Bogu, w którego nie wierzę? Losowi? Opatrzności niewieściej? Czy może kiepskiej diagnozie? Czy też może… sobie?
W każdym razie czułem się tego dnia bosko. Dzień nie kwalifikował się do umierania.

Wszedłem, jak co parę dni do baru „Picadilly” pozdrowić barmana, Szamana, i wręczyć mu 20zł. Jako zadatek na przyszłe, piwne należności.
– Wiesz, że „dziś” nie powinno już istnieć? – lekko zagaiłem.
– O czym mówisz? – postawił przede mną szklanicę Żywca.
– Dziś właśnie mija sześć miesięcy….- zawiesiłem głos. Znał moją historię.
– Aaa… rozumiem…te konowały i ich diagnozy…- pochylił się gwałtownie i wyprostował z błyskiem w oku, jakby właśnie wyciągnął spod lady baseballa i zamierzał nim kogoś zdzielić. Miał 50 lat, skończone w zeszłym miesiącu, hucznie obchodzone, byłem tam, a jakże.
Resztki siwych włosów zaczesywał na boki, kryjąc łysinki, ale bez przesady. Nie przejmował się latami. Ani żonami, których miał, zdaje się, trzy. Właściwie nie przejmował się niczym, chyba, żeby bomba unicestwiła jego ukochany interes.

Nie interes, jako firmę, ale jako członka, kutasika, maleńkiego. Był wielkim gościem, więc przekornie nazywał penisa „maleńkim”.
– Co będziesz robił w nowym życiu? – szeroko się uśmiechnął.
– Właśnie dlatego tu dziś jestem, żebyś mi coś doradził.
– Bierz którąś z tych ciź i ciesz się życiem – wskazał głową na dwie kobiety, siedzące trzy wysokie stołki dalej. – Albo obie naraz.

Roześmiałem się uprzejmie.
– Myślisz, że kobiety na ostatniej drodze są tak wspaniałe, jak u zarania życia? Jak matki?
– Jeśli nie wiedzą, że kończysz… to nie wiem… – ale widziałem, że tym pytaniem lekko zbiłem go z tropu. Od odpowiedzi uratował go klient, głośno zamawiający „śliwowicę bez lodu”. Cokolwiek by to miało znaczyć.

Pogrążając się we własnych myślach słyszałem jeszcze, jak Szaman odpowiadał, że śliwowica należy do reliktów socjalizmu i czas najwyższy, że jej nikt nie prowadzi…
Odpłynąłem. Odciąłem się od hałasu, zgiełku, ukradkowych, niby-przypadkowych spojrzeń.
Nie chciałem patrzeć na żadne kobiety. Chciałem tylko, żeby ktoś pojął, że ciężko jest żyć z brzemieniem śmierci. Chciałem tylko, żeby ktoś pojął, jak wielkim wyzwaniem jest żyć ponad miarę. Ponad to, co mi dano. I tak tego nikt nie doceni, dopóki sam się nie przekona.
Raka można dostać mając lat 15, albo 65. Rak jest antywiekowy, nieprzewidywalny, a przy tym tak szlachetnie dołujący. Że chce się tylko zapłakać, ale że sąsiedzi nie lubią takich ekstrawagancji, wtedy trzeba chlipać w poduszkę, bezgłośnie szlochać w ramionach ciemnej, przepastnej nocy. Chyba, że ma się przepastne ramiona kochanej osoby.
Bo innych ramion tak naprawdę już się wtedy nie znajdzie. Wtedy nawet rodzina pozbywa się ramion. Zresztą, po co szukać, skoro za chwilę będzie się tylko popiołem? Po spaleniu zwłok.
Lepiej przyjść do baru i się napić.

– Juch, daleko wywędrowałeś? – Szaman obudził mnie z niejakiego letargu. – Bo jeśli było warto, to powinieneś mnie zabrać.
– Juch niech będzie przeklęty… ten skurwiel wniebowzięty – czasami mu się „rymało”, nieuśmiadomionemu poecie. – Masz taką minę, jakbyś właśnie schodził z łodzi, po powodzi, kochał rodzinę i czekał, aż się ochłodzi.

Wyszczerzyłem zęby.
– Takie malownicze wierszydła mogą być tylko w twoim stylu. – Szaman dwa razy z rzędu wygrywał konkurs, ogłaszany przez miejscową gazetę, na najdosadniejszy wierszyk lub piosenkę o letnikach. Wolałem nie startować w temacie, zwłaszcza na żywo.
– Albo spójrz na tych dwóch przy stoliku, źrebię, jeden patrzy wprost na ciebie, patrzy bez liku.

Obejrzałem się przez ramię. Kolejny, wymyślony na poczekaniu wierszyk nie przypadł mi za bardzo do gustu, ale napotkałem spojrzenie. Dziwnie świdrujące.
Mężczyzna miał ze 35 lat, krępy, śniady, siedział przy stoliku w niedbałej pozie sugerującej „spadać, mam władzę”. I patrzył na mnie. Siedząc noga na nogę, prawie półleżąc, prawą rękę założył za siedzenie mężczyzny obok. Można by o nim powiedzieć, że siedział rozwalony na plastikowym, barowym krzesełku, jak turecki basza… Na wprost ich stolika, obie kobiety na wysokich, drewnianych stołkach przy barze w tym samym momencie także na mnie spojrzały.

Obrzuciłem całą czwórkę wzrokiem. Coś mi podpowiadało, że mężczyźni siedzący przy stoliku, to brakujące fragmenty kobiet przy barze. Ich połówki. Żony i mężowie. Partnerzy.
Albo pary bez ślubów. Ale na pewno pary. Dlaczego, w takim razie, siedzieli osobno?
I dlaczego wszyscy czworo patrzyli w tym samym momencie na mnie?
Miałem na czole wypisane „Największy dupek Rzeczpospolitej”??
Czego, cholera, chcieli?

Zwróciłem wzrok ku Szamanowi, ale w tym miejscu ziało pustką. Szarą, nieprzejrzystą, bezdenną pustką. Siedziałem na drewnianym stołku, ale nagle kontuar, Szaman i otoczenie….wszystko wyparowało. Pozostało tylko czworo ludzi, w pozycji siedzącej, ale jakby zawieszonych w przestrzeni… i wpatrujących się we mnie uporczywie.
„O co wam chodzi???”

Drugi z mężczyzn, na oko z 45 lat, mocno siwiejący, powoli wstał, delikatnie odsuwając krzesełko.
– Masz jedno życzenie? Dla nas to spełnienie. – Facet stał na niczym, jak Jezus na wodzie.
Cholera, kolejny wierszokleta.
– Przepraszam, ale nie za bardzo wiem, co tu się….- nie zdążyłem dokończyć.
Przestrzeń przede mną jakby się zwinęła. Skurczyła w zwoje. Cztery, mieniące się kolorami zwoje zwinięte wierzchołkami w ich kierunku.

Stałem, jak oniemiały. Jeszcze podświadomie widziałem ich obu przy stoliku, i obie je przy kontuarze. Mogłem przysiąc, że tam przed chwilą byli.
Teraz byli nadal, ale już w innej scenerii. Widziałem ich, każde z osobna, przez wielobarwny, mieniący się zwój. Jakby cztery kosmiczne, kolorowe lejki usiłowały się wcisnąć do moich dwojga uszu. Już przedtem było dla mnie za dużo wrażeń.

– O co tu chodzi??? Czego chcecie?! – wrzasnąłem, usiłując przekrzyczeć i uciąć własne lęki.
Jakby ktoś wyłączył dźwięk. Wszelkie odgłosy, szelesty, chroboty, ustały, jak nożem uciął.
Kocham ciszę, wprost ją uwielbiam, ale ten jej rodzaj zdecydowanie działał mi na nerwy.
Ten rodzaj był za cichy. Jakby ktoś wyłączył świat obok nas. Chyba mógłbym ten fenomen nazwać ciszą absolutną. Jakby wszelkim owadom nagle odechciało się lotów. Jakby wiatrowi za oknami nagle odechciało się wiać. Jakbym był w wielkim kotle bez wyjścia, odseparowanym od zewnątrz i wchłoniętym przez czarną dziurę. Niewidocznym i zapomnianym przez wszystkich.

Tylko mój chroniczny łzotok ratował sytuację.
– Dobra, co jest grane? – otarłem palcami łzę w lewym koniuszku lewego oka.
– Masz cztery życzenia do spełnienia, ale tylko jedno do wykończenia – odezwała się wysoka brunetka.
– Ciągle walicie wierszem? – jakoś usiłowałem się pozbierać do kupy.
– Nie, przypadkowo tak się zdarzyło, że się zarymiło – ten mężczyzna, który tak wlepiał wzrok, teraz się uśmiechnął. – Nie miej złudzeń, to nie jest żadna ściema, widzisz dokładnie, co widzisz, nas i siebie i nic poza tym. Staraj się podejść do swoich odczuć racjonalnie i nie panikuj.

Dobrze mu mówić. Widziałem coś, co nie mieściło mi się w głowie, a on namawiał mnie, bym w coś niemożliwego uwierzył. Byli pospołu jakimiś dżinami, czy co? Cztery życzenia, a tylko jedno może się spełnić? Bajka o złotej rybce z dodatkiem?

Chociaż, czemu nie? Jeśli bajka, tak też będę się zachowywał. Może wtedy dowiem się, o co naprawdę chodzi? Czego chcą ode mnie?
Przecież nie jakichś bezsensownych czterech życzeń, z których tylko jedno jest do spełnienia?
– Posłuchajcie… – zacząłem.
– Ty słuchaj…- przerwał mi drugi mężczyzna. – Raz za razem przekażesz jedno życzenie każdemu z nas, czyli razem cztery, ale tylko jedno się spełni, a trzy pozostałe obrócą się o 180 stopni, czyli przeciw tobie.

Które się spełni? Nie wiadomo. My też nie wiemy.
Zostałeś wybrany do wyartykuowania życzeń. To samo w sobie jest już nagrodą i oczekujemy, że za taką ją potraktujesz.
– Przecież jestem nikim, jestem prostym człowiekiem, usiłującym…
– Wiemy kim jesteś i zapewniam cię, że starannie cię wyselekcjonowano, spośród milionów innych – przerwała mi blondynka w rdzawobrązowej panterce.

Co za głosik! Te rysy twarzy! A te ponętne kształty… Bajery dla widowni? Chyba nie… naprawdę sama Marylin Monroe nabrałaby respektu, widząc tak poważną konkurentkę.
Jednoczęściowy, kremowobrązowy kostium w ciemne łaty, ściśle opinający ciało do złudzenia przypominał ubarwienie pantery. Poza umaszczeniem, pantera nie miałaby wiele wspólnego z szerokobiustą, wąskodupną blondynką, jakby żywcem wziętą z żurnala dla niewyżytych małolatów. Sam miód i poezja. Czysty odlot. Kreacja brutala i fornala.

Żywot człowieka poczciwego przy niej spłonąłby jasnym ogniem.
Niewysoka, szczupła, chodząc od ściany do ściany, prezentowała się oszałamiająco.
Jeśli miałem do wyboru : patrzyć na brunetkę, lub blondynkę, przeważnie patrzyłem na brunetkę. Ale nie tym razem.
Nosiła w sobie tyle kobiecości, że tylko o jej część powalczyłaby sama Joanna D’Arc.
I pewnie by przegrała.
Ale teraz miałem do przegrania dużo więcej.
Jak wyjść z takich opresji?

Zrozumiałem, że jeśli mam dom i nie trafię z życzeniem odnośnie drugiego domu, to stanę się bezdomny. Albo jeśli kupiłem srebrne Audi i zażyczyłem sobie, żeby nikt w okolicy takiego nie miał, to takie będą mieli wszyscy, a ja najstarsze. Albo jeśli ktoś miałby zginąć na pobliskim torowisku, pod pociągiem, przechodząc przez tory, to będzie to na pewno ktoś ode mnie. Z mojej rodziny.

Nie znałem zasad tej dziwnej gry, ale je od razu poczułem. Wszystko przeciw mnie. Prawa Murphy’ego nie tak prosto da się obejść. Zapachniało ciężką walką, a nawet śmiercią. Nie moją, bo ta była już w gwiazdach zapisana, ale śmiercią bliskich.
O… kurwa……Kurwa mać.

Scroll to Top