Deszczowe historie (10/10)

Epilog​

Właściwie nie planowałem żadnego epilogu. Uznałem jednak, że moja własna historia bez niego byłaby niepełna.

Od mojego pamiętnego pobytu w ośrodku wczasowym minęło niemal dokładnie osiemnaście lat. Cóż, czas biegnie szybciej, niż byśmy tego sobie życzyli. Był długi majowy weekend. Tak się złożyło, z powodu mojej pracy, że zostałem na te kilka dni sam w domu. Być może to wywołało we mnie nastrój nostalgii i falę wspomnień z naszych spotkań z kuzynką w czasach beztroskiej młodości. A może to ta pogoda. Chmurzyło się, z rzadka wyglądało słońce i choć cały czas zanosiło się na deszcz, to zdawało się, że w ostatniej chwili ów rozmyślał się z padania i zaraz ponownie na moment przez chmury przebijało się słońce. Na kolację zjadłem sobie chleb z masłem i miodem Tupelo. Nie przez przypadek. To dzięki kuzyneczce poznałem jego smak. Któregoś razu przysłała go w paczce z USA. Czasami robiła mi takie prezenty-niespodzianki. W pierwszej chwili nie przypadł mi do gustu, teraz jednak ani ja, ani moja rodzina, nie wyobrażamy sobie innego miodu. To prawda, że drogi, to jego wada, ale chyba wart swojej ceny. Po kolacji, gdy umyłem naczynia, spojrzałem przez okno, zastanawiając nad resztą wieczoru. Ze zdumieniem zauważyłem drobne krople padającego deszczu. „Wreszcie się zdecydował” — pomyślałem, a na mojej twarzy zagościł uśmiech wywołany wspomnieniem, wydawałoby się niedawnych, naszych „deszczowych historii”, które to opowiadaliśmy sobie w niepogodę w ośrodku wczasowym. Wtedy jednak lało, teraz to tylko niewinny deszczyk. Wspomniałem bohaterów spotkania, ich opowieści i… I nagle w mojej głowie pojawiła się jeszcze jedna myśl, wydawałoby się już zapomniana. Sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni i wyciągnąłem pęk kluczy. Przyjrzałem się im. Był. Wśród kilku różnych typowych rozmiarów kluczy był taki jeden malutki. Właściwie nie wiedziałem, dlaczego nadal go noszę. Nie był używany od ładnych paru lat. Już wiele razy zamierzałem go odczepić i gdzieś schować, ale za każdym razem coś, jakaś siła wewnętrzna powstrzymywała mnie od tego. Zajrzałem do górnej szafki w przedpokoju, w której znajdowały się różne niepotrzebne od lat rzeczy, ale z którymi z jakiegoś powodu trudno było się rozstać. Musiałem dostawić stołek, aby sięgnąć w głąb i wyciągnąć szkatułkę, o którą mi chodziło. Nie mam pojęcia, dlaczego zamykałem ją na ten kluczyk. Wystarczyło przecież mocniej pociągnąć za wieczko, a delikatny zameczek puszczał. Może był w tym jakiś rytuał, może jakaś magia? Przechowywałem tam listy od kuzyneczki, które wysyłała do mnie po wyjeździe do USA. Początkowo rzeczywiście pisała co miesiąc, później rzadziej, ale i tak dostawałem pięć listów, plus minus jeden, rocznie. Miałem tam też kopie większości swoich listów do kuzyneczki, bo wpadłem na pomysł, by pisać przez kalkę. Gdy nastała era Internetu zaczęliśmy do siebie mejlować, ale nie było to już to samo. Aby wysłać list, trzeba napisać chociaż dwie, trzy strony, coś więcej o sobie i od siebie. W przypadku mejla można napisać jedno, dwa, trzy okrągłe zdania, które tak naprawdę nic nie mówią o piszącym. Ciekawe, że nie pomyślałem nawet o archiwizowaniu mejli, tak jak listów, dopiero później… ale nie o tym chciałem. Po prostu nasze kontakty stawały się coraz rzadsze, aż stały się niemal wyłącznie okazjonalne. Imieniny, urodziny, święta… Nigdy jednak całkowicie nie straciliśmy ze sobą kontaktu. Pierwszy raz spotkaliśmy się ze sobą twarzą w twarz czternaście lat później po jej ostatnich odwiedzinach, gdy miałem osiemnaście lat, a ona jeszcze nie miała nawet szesnastu. Kuzynka Julia, bo już jakoś nie wypadało nazywać jej „kuzyneczką”, wychodziła za mąż i znaczna część polskiej odnogi rodziny, w tym ja, udała się do USA na jej ślub. Od tego czasu obiecaliśmy sobie częściej wzajemnie się odwiedzać. Obecnie kuzyneczka ma dwójkę wspaniałych bliźniaków. Ech, czas płynie i robi swoje.

Wróciłem do pokoju, siadając na kanapie, i tym małym kluczykiem ostrożnie otworzyłem zamek. Uniosłem wieczko, jednak nie o znajdujące się tam listy mi chodziło. Postawiłem obok siebie szkatułkę i sięgnąłem po to, co leżało na wierzchu. Uniosłem i delikatnie rozłożyłem, ujmując po obu stronach w dwa palce, śliczne różowe dziewczęce majteczki.

Scroll to Top