Kasprowy

Na codziennej odprawie szef kolonii właściwie mi przytaknął. Jakby potwierdził, że mogę wziąć grupę dziewcząt w góry. Właściwie to tylko powiedział, żebyśmy wrócili cali.
Powiedziałem, że wezmę najstarszą grupę na szczyt, że ręczę za nią i podpisuję się nazwiskiem. Że są to normalne kobietki, mimo iż skończyły raptem 14-16 lat. Że będą mnie słuchać. Byłem przekonywujący.
Szef najpierw wezwał mnie do gabinetu.
– Wiesz, co robisz?
Wiedziałem oczywiście. Obiecałem kobietkom najwspanialsze widoki.
– Wiem, zaufaj mi.
Szef martwił się tym, że wyruszymy w wysokie Tatry. Te Tatry, gdzie ludzie są zdani wyłącznie na siebie. Te Tatry, gdzie ryzykuje się wiele. Te Tatry, gdzie widoki ogląda się z zapartym tchem.
Te Tatry, skąd czasami się nie wraca.
– Wiem, co robię – spojrzałem mu głęboko w oczy.
Puścił nas. Nie powinien, ale puścił. Głęboka komuna go do tego zmusiła:))
W końcu byliśmy w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku.
– No dobra, weź je, ale przyprowadź wszystkie. – Uśmiechnąłem się. – Przyprowadzę, nie bój żaby.
„Nie bój żaby” to był termin używany przez nas w stanie „co jeszcze mam ci powiedzieć, żebyś zrozumiał?”
Oznaczał „nie bój się, zaufaj mi”. Zrozumiał od razu.
– Dobra, ale wiesz, że nawet jak ty coś spieprzysz, to i tak odpowiedzialność spadnie na mnie?
– Wiem, nie masz się o co obawiać, nie zawiodę cię.
Widziałem jego zatroskany wzrok, jak odprowadzał nas na autobus do Zakopanego.
Wycieczkowe, zbiorowe bilety miały pierwszeństwo, więc błyskawicznie znaleźliśmy się wszyscy w kolejce linowej na Kasprowy Wierch.
– Dziewczyny, i jak? – rzuciłem w przestrzeń. Płynęliśmy prawie bezgłośnie wśród szczytów, zielonych, strzelistych sosen, białawych plam śniegu i niezliczonej ilości zakrętów wijącej się pod nami drogi. Rozległo się donośne „Taaaaaak”.
A może mi się zdawało?
Jednak chciałbym, żeby tak było.
– Widzicie? Właśnie mijamy ostatnie metry naszej wolności – delikatny chichot uzmysłowił mi, że zrozumiały aluzję. Mijaliśmy kolejny, ośnieżony szczyt. Oddalaliśmy się od kraju, w zgodzie z fantazjami będących w kolejce obywateli wyobrażających sobie podróż do odległych krajów.
Syndrom socjalizmu. Tej wściekłej, zapiekłej antydemokracji.
Ten dzień był siódmym z szesnastu zafundowanych przez firmę z Wrocławia.
– Na szczycie będziemy już całkiem wolni… – cichy śmiech rozszedł się po moich dziewczętach.
– Nie martwcie się, nic wam nie grozi, byłyście mądre w MasterMinda, będziecie mądre też na wierchu.
Zorganizowałem turniej MASTERMIND-a, ponieważ bardziej lało, jak padało i nie mogliśmy się ruszyć poza ośrodek przez pierwszy tydzień.
To enigmatyczne stwierdzenie, budujące w nich zaufanie zarówno do mnie, jak i do pewnej swojej inteligencji wzbudziło w nich ducha.
– Huuuuuuurrrraaaa.
Uśmiechnąłem się od ucha do ucha.
Dokładnie tak!!
– Jak wyjdziemy, macie robić to, co wam powiem, tak? – rozległ się szelest potakujących głów.
– Na Kasprowym Wierchu będziecie pierwszy raz. Zanim gdzieś pójdziecie, spróbujcie rozejrzeć się dookoła. Ten widok będzie dla was niezapomniany. A tak właściwie, to macie na mnie czekać i się nie ruszać, wyjąwszy ten fragment o ruszaniu głową..
Kasprowy Wierch był naprawdę solidnym szczytem.
Wiedziałem, że będą zachwycone.
Prawie bezchmurne niebo gwarantowało fantastyczne widoki. Krajobrazy na 30, może 40 kilometrów. Pokazałałem im, górujący w oddali Gerlach.
– Ile ma Gerlach?
– 2660 metra – parę dziewcząt zgłosiło się do odpowiedzi.
– Prawie dobrze…. a ile Rysy?
– 2499.
Też parę, ale tylko jedna wydawała się być pewna.
Wyselekcjonowałem ją do odpowiedzi. Wysoka brunetka, szczupłe, żeby nie powiedzieć, wąskie ciało. Asceza jej nie służyła. Tym bardziej odchudzanie. Chciała pójść na modelkę? Chudzielec, że możnaby ją owinąć dookoła ołówka. I zapętlić. Jak można tak doprowadzić ciało do stanu agonii?
– Skąd wiesz aż z taką dokładnością?
– Pamiętam z geografii – Skąd miałaby pamiętać, ale fakt, że nie ulękła się przed pytaniem nauczyciela, był na plus. Nie byłem co prawda ich nauczycielem, ale ciągle odbierały mnie, jakbym był.
Dojeżdżaliśmy do szczytu. Widok na okolicę w rozsłonecznionym poranku był zniewalający. A na szczycie zalegała gruba warstwa śniegu.
Tego nie przewidziałem. Choć kazałem im wziąć grubsze rzeczy, na śnieg jednak nie byliśmy przygotowani.
– Proszę pana, niech pan tu spojrzy….- Mariola, szczupła piętnastolatka, w niemrawym niebieskawym sweterku wyciągnęła rękę. Spojrzałem w tym kierunku.
Dziewczęta aż zapiszczały z zachwytu. Rzeczywiście, cały masyw Tatr i jego podnóże wydawały się w zasięgu ręki. Takie spokojne, takie ciche w zieleni, szarości i bieli. Otulone od góry śniegiem i sosnami.
Powoli wspięliśmy się wreszcie na szczyt. Po wyjściu z wagonika od razu wyczułem różnicę temperatur. Byłem tylko w krótkich, białych spodenkach i białej koszulce z krótkim rękawkiem. Na dole było około 20 stopni Celsjusza, tu termometr zamocowany przy samym wyciągu pokazywał…. dwa stopnie.
Na szczęście powyżej zera.
Dziewczyny po wyjściu z kolejki od razu ubrały na siebie wszystko, co miały.
„Kretyn, pomyślałem o nich, nie myśląc o sobie.”
– A pan? W co się pan ubierze? Tu są tylko dwa stopnie – Agnieszka, beżowe buty, beżowa sukienka, cała była beżowa, świetna beżowa kobietka, przedwcześnie dorosła.
– Osiągam temperaturę lodu dopiero na Antarktydzie. – uśmiechnąłem się najbardziej ujmującym uśmiechem. – Dobra, chciałyście to macie. Ale ta wycieczka nie będzie należeć do najmilszych.
Podwójny pisk uzmysłowił mi, że tylko marnuję słowa. Rozglądnąłem się wokół, szukając niebieskiego szlaku, którym mieliśmy pójść. Ale wszystko było zasypane świeżym śniegiem. W oddali widziałem co prawda niebiesko-biały znaczek na drzewie, ale coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że nie mogę wziąć odpowiedzialności za grupę w takich warunkach. Tu panowała autentyczna zima, na dole trwało lato. Nikt mi, cholera, nawet słowem nie wspomniał, co się dzieje na Kasprowym.
Dobrze, obiecałem im solennie, że pospacerujemy na szczytach. Ale ten widok białej pożogi odebrał mi skrzydła.
– Słuchajcie, widzicie, jak wygląda Kasprowy, możecie też zobaczyć sąsiednie szczyty… wszystkie w śniegu. Nie mogę was puścić na zejście. Nie zejdziemy szlakiem w tych warunkach. Przykro mi.
Zaległa cisza. Ale ich spojrzenia były aż nadto wymowne. Skrewiłem, stchórzyłem. Deszczu było co niemiara, więc pierwszy wreszcie słoneczny dzień miał być nasz. A tu wychowawca mówi, że nie, że nie dziś.
Poczułem się, jakbym dostał w pysk od paru ludzi naraz. Okropne, nie cierpiałem nie dotrzymywać słowa.
– Posłuchajcie, na dole jest dyskoteka, zaczynają o szóstej, stawiam wszystkim bilety. – Nie wiem, po co to powiedziałem, że stawiam bilety. Miałem forsę kolonijną przy sobie, ale jak miałbym wytłumaczyć szefowi, że zaciągnąłem dziewczęta tam, gdzie nie mogłem? Zrobiło mi się po prostu przykro, że je zawodzę, że nie będę „tym świetnym facetem”, „tym cool gościem”, ale zrobiło mi się od razu lepiej, gdy nagle wymyśliłem alternatywę.
– Woooooow – jeszcze echo długo niosło po Tatrach ten wspaniały okrzyk. – Nie mógł pan tego od razu powiedzieć?
Wsiedliśmy do następnej kolejki i wylądowaliśmy za chwilę na dole. Pewnie tak mi się zdawało, że to była tylko chwila. Jechaliśmy w końcu tą samą trasą.
– Chodźcie – po wyjściu z kolejki spędziłem je w jeden punkt. – Gdy kierownik się dowie, że zamiast na Kasprowy, poszliśmy na dyskotekę, urwie mi głowę, a właściwie to już nigdy nie będę mógł być waszym opiekunem. Jesteście tu w dziesięcioro. Wszystkie chcecie tam iść?
Jednostajny pomruk burzy i aprobaty przetoczył się po Tatrach.
– No dobra, to idziemy.
Doszliśmy w dziesięć minut. Wykupiłem jedenaście biletów.
Od razu przy wejściu rzuciła mi się w oczy charakterystyczna, czarnoruda czupryna opiekunki najstarszych chłopców.
– Hej, sądziłem, że kierownik mówił coś o unikaniu zabaw i tym podobnych.
Mrugnęła do mnie. Jak Boga kocham, mrugnęła.
– A nie sądzisz, że wszelkie zakazy są po to, by je łamać?
Zrobiło mi się od razu cieplej na duszy. Nie będę samotnym grzesznikiem. Obejrzałem się, tak, wszystkie dziesięć wkroczyło już na główną salę balową.
– Moje są wszystkie na sali, a twoi?
– Już od dobrej godziny. Jest ich tylko sześciu, bo dwóch zostało z przeziębieniem. Jestem Aśka, a ty pewnie Mariusz… – roześmiałem się. Przedstawialiśmy się sobie na początku kolonii. Potem na dwóch odprawach wieczornych również się poznaliśmy.
– Bardzo mi miło….- dwornie się ukłoniłem – ale mamy tu, cholera, jakiś małolatów pod opieką. Nie byłoby dobrze, zgodnie ze wskazaniami etykiety, odprowadzić młodzież i samemu trochę potańczyć?
Oczka jej uleciały w górę. W namyśle.
Nie błądziły długo.
– Dobra, impreza trwa do oporu, może zdążymy…- spojrzała na mnie jakoś tak słodko, filuternie i już wiedziałem, że to będzie niezapomniany wieczór.
Daliśmy młodzieży dwie godziny na wyszalenie się na parkiecie. Wypiliśmy po parę lekkich drinków, ale i tak czułem, że nadzór nad dziewczynami wymyka mi się spod kontroli.
Beżowej Agnieszce podczas jej samotnego, ekstatycznego, wijącego się tańca szepnąłem do ucha, że wychodzimy za piętnaście minut. I że ma to powiedzieć pozostałym.
Jak któraś nie przyjdzie, będę bardzo zły.
O dziwo, usłuchały. Wszystkie dziesięć pojawiło się dokładnie za 15 minut przed wejściem.
Koło nas stali chłopcy z grupy Asi. I ona wśród nich.
Jakby była Archimedesem, Talesem, Kopernikiem, Einsteinem, Margaret Thatcher…obojętnie…, kimś cenionym. Słuchali jej bez bata.
Zebrałem moje dziewczyny do kupy.
– Musimy iść, jest już o godzinę za późno – odezwałem się łagodnie.
– Jak kierownik się dowie to i tak mnie zrówna z ziemią. Nie mówcie mu, gdzie byłyście, bo wtedy będę musiał się tłumaczyć, skąd miałem pieniądze, żebyście weszły. Nie…. właściwie…. jak spyta, nie kłamcie, powiedzcie prawdę. Kłamstwo byłoby lepsze z mojej strony, ale z waszej nie… Bądźcie sobą i nie udawajcie innych. Powiedzcie prawdę.
– Chłopacy też mogą wypaplać, to w sumie szesnaście osób, nie licząc pana i pani Asi. – Małgorzata, cicha, skromna szesnastoletnia brunetka z krótko przyciętą grzywką, nie rzucająca się w oczy, teraz zabrała głos.
– Oboje zrobiliśmy to dla was, wiedząc, jakie mogą być konsekwencje – Asia przybrała pozę matrony, ale niewiele jej to dało.
Po młodzieży przeszedł jakby szmer…. aprobaty?
– Możecie być pewni, że nigdy was nie wydamy – beżowa Agnieszka. Dopiero teraz dostrzegałem, że stawała się liderką.
Zrobiło mi się ciepło, mimo iż ciągle byłem w krótkich spodenkach.
Takie komunikaty mógłbym chłonąć przez całe życie! Że ktoś mi ufa, mimo iż jest małolatem, i chce za mnie poręczyć nawet. Tak to wtedy, kurde, brzmiało.
Czyli co? Umiem być wychowawcą podfruwajek? Znam ich problemy, jak swoje? Czy po prostu mnie lubią nie tylko, jako wychowawcę, ale też człowieka? Czy może po prostu wydaję im się normalny, starszy, ale normalny?
– Wiecie państwo, pójdziemy do obozu, ale jutro nam zrobicie lepszą dyskotekę-
już myślałem, że obejdzie się bezbólowo. Marek, jedyny chyba jasny, krótko obcięty blondyn w ekipie chłopięcej. – Dobrze, jak chcecie. – odpowiedziałem.
– W porządku – zabrała głos Aśka – jutro macie dyskotekę.
Spojrzała na mnie, też tego nie uzgadniałem z kierownikiem, ale wiedziałem, wręcz byłem pewien, że jutro będzie dyskoteka w obozie.
– To co? Idziemy? Bo wychowawcy chcą być sami – delikatny śmieszek przeleciał po widowni. Rzuciłem na Asię okiem, ale nie odwzajemniła spojrzenia.
45-minutowy marsz do obozu, bo autobusy już nie chodziły, wyszedł nam w pół godziny. Dalsze pół to kładzenie się do łóżek. Połowa z nich i tak się nie umyła. Przeszedłem po sali. Zatrzymałem się na chwilę przy Agnieszce, bo coś zwlekała, gmerając w szafce obok.
– Wie pan, byłam już na pięciu koloniach, ale takiego wychowawcy jak pan jeszcze nie spotkałam – wyszeptała, gdy się nad nią pochyliłem, chcąc zadać pytanie, dlaczego jeszcze nie w łóżku?
– Bardzo dziękuję, to wy jesteście tak wspaniałe, że każdy dałby sobie z wami radę. – nie byłem pewien, czy dobrze to odbierze.
– Nie… pan jest inny, pan czuje nas…. pan wie, o co nam chodzi.
No cóż, kończyłem tylko zwykły kurs na wychowawcę, ale jak rasowemu pedagowowi zaszkliły mi się oczy. I co gorsza, nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Na szczęście kontynuowała i wiedziała co mówi.
– Umówiłyśmy się wszystkie, że zrobimy panu prezent.
– Ummmm…- wyrwało mi się bezwiednie. No nie, tego bym się w życiu nie spodziewał.
– Chłopacy też uzgodnili, że pani Asia jest the best. Na zakończenie kupią jej dużego konia, takiego z podwiniętym ogonem. Na szczęście.
– Chwila, myślałem że to słoń z podwiniętą trąbą jest dawany na szczęście.
– Pan nie wygląda na słonia, ale na konia ….- uśmiechnęła się dziewczęco, zalotnie i tak jakoś poważnie.
Wybuchnąłem śmiechem. No nie…. za kogo one mnie mają?
– Proszę przyjąć to od nas już po pierwszym tygodniu kolonii, wiemy, że będzie pan dla nas taki sam przez cały czas.
Z tym niemilknącym uśmiechem na twarzy sięgnęła pod łóżko. Nie mogłem uwierzyć. Czternasto, piętnasto, szesnastoletnie kobietki uwodziły mnie? Nie, dawały tylko do zrozumienia, że się dobrze czują. Doszedłem do wniosku, żeby nic nie robić, broń Boże się nie odzywać. A może po prostu stałem się inny niż byłem, a zasługą tego są one?
Że nie krzyczę, nie rzucam popielniczką, jak nie trafię do niej petem, nie wściekam się, jak mi coś nie wyjdzie? Nie skomlę, że życie mnie przerosło?
Powoli wyciągała to coś spod łóżka. Bardzo powoli.
– Słonik na szczęście – pokazała mi białokremową maskotkę w całej okazałości. – Z podwiniętą trąbą – dodałem bezwiednie.
Teraz szmer na sali zamienił się w uśmiech, potem w poszum śmiechu. Śmiały się ze mnie, we mnie i przeze mnie. Nigdy już tak nie poczułem, że jestem naprawdę młody, jak właśnie wtedy. Na tę nieuchwytną chwilę zespoliłem się z nimi, śmiałem się, uwielbiałem je, kochałem je, chciałem mieć 20 lat mniej, chciałem być ich rówieśnikiem, ale wiedziałem, że to nierealne. Dlaczego ludzie trochę starsi muszą od razu wszystko wyzywać od nierealnych? Muszą tworzyć barierę między sobą, a nimi. I kim tak właściwie jest ten ktoś, kto się nazywa „nimi”? To przecież ludzie, młodsi ludzie, ale tak samo czujący, myślący, kochający, żebrzący, tragizujący, zabijający, kradnący, wartko płynący, kolaborujący, wschodzący, dramatyzujący, melancholijni, spokojni, agresywni, fantaści, marzyciele i realiści. Oni są wszystkim tym, czym kiedyś przecież byłem.
– Bardzo dziękuję wszystkim – skłoniłem się po dwakroć w różnych kierunkach – ale teraz czas spać.
– Bardzo dziękuję też, że jesteście… – nie wiem czemu, ale zawstydziłem się tych słów. Były za bardzo osobiste?
Zgasiłem światło. Czułem przez chwilę, że mógłbym być z nimi na wieki, ale jednak żywioł wzywał. Powiedziałem sobie, że jutro znów z nimi będę, ale noc należy do kogoś innego.

Spotkaliśmy się w sali bilardowej.

Powiedziałaś, że chłopcy zmęczeni przedpołudniowym meczem z drużyną miejscowych i wycieczką zasnęli w pół minuty.
Dodałem, że wyglądali na wypoczętych szalejąc na parkiecie.
Roześmiałaś się i powiedziałaś, że Ty ich tak ożywiasz. Bo sama jesteś z natury żywa, prężna, soczysta(tak mówiłaś!).
Że kochasz życie i każdy jego dzień.
Odbiliśmy parę bil, ale nie wyglądałaś na zainteresowaną grą w bilard.
To Ty mnie rozebrałaś. Oglądałem się na wszystkie strony, byliśmy w końcu w środku turnusu kolonijnego, ale Ty ani razu nie zerknęłaś w stronę drzwi.
W środku kochania nagle wysunęłaś się gwałtownie ze mnie i zaczęłaś tryskać białawą, półprzezroczystą, słonawą cieczą po mnie, kanapie, wykładzinie, zostawiając swój ślad wszędzie. Widząc moją minę powiedziałaś wtedy :
– Nie bój się, to mój odpowiednik twojego wytrysku.
Spytałem :
– Nie krzyczysz, nie wijesz się, nie robisz nic, co mówi, że dochodzisz?
Odpowiedziałaś :
– Przecież lekko mruczę, ale jak dochodzę, spinam wszelkie możliwe zmysły.
Spytałem :
– Ale jesteś niema, dopiero jak wyszłaś tak nagle ze mnie, ogarnął cię jakby amok seksu.
Odpowiedziałaś :
– To jak w życiu, byliśmy na Kasprowym aż do tej chwili….
Dodałbym do tego jeszcze :
– I chwila ta trwa do dziś…

Scroll to Top