Natura czy matura

Pierwszy, inny dzień w nowej szkole. Może inny, ale ze starymi problemami.
Liceum napełniało mnie przerażeniem. Samą nazwą. LICEUM.
To było coś dużo bardziej ekskluzywnego, chyba, niż kończyli to moi starzy.
To była nobilitacja. Odlot o parę pozycji. Ludzie patrzyli teraz na ciebie, jak na coraz rzadziej spotykanego bociana.
I milkli, gdy się pojawiałeś.
Wieś Zarzutki nie należała pewnie do zbyt wysublimowanych, ani odkrywczych w tym temacie.

– Jachu, masz ojcowiznę, nie zaprzedawaj jej gdzieś u miastowych.
Fakt, czekała na mnie farma drobiu (1000 niosek) plus jakieś 1000 hektarów zboża, głównie jęczmienia. Jak jednak 15-letni chłopak ma poczuć to wszystko własnym nosem? Jak ma wiedzieć, że to wszystko jest jego? Tylko wtedy, gdy powie sobie, że jego ojciec musi umrzeć, wiedząc wcześniej, że wszystko przepisał.
Okropne, prawda?

Nie chciałem tak żyć, zwłaszcza, że mój młodszy brat objawiał skłonności do objęcia tronu.
Powiedziałem rodzicom, że pójdę do liceum
– Złożyłem papiery do liceum w S. – stanowczo oznajmiłem podczas kolejnej kolacji. – Nie chcę tu mieszkać na stałe.
– Jak dla mnie, możesz się od razu wyprowadzić. Nie będziesz wtedy nikomu mówił o mieszkaniu na stałe. – ojciec okazał się jednak bardziej twardy, niż ja. Matce zaszkliły się oczy, ale jak na matkę Polkę przystało, przełknęła to bez jęku. Przy mnie.
Dała mi paręset złotych na internat. Sam miałem ze 200 uzbieranych głównie na myciu szyb.

Przyjęto mnie do liceum ogólnokształcącego, ponieważ bardzo tego chciałem, zostałem przyjęty i mama poświadczyła za mnie. Przyjechała ze mną i zarejestrowała mnie, jako ucznia w internacie.
– Zobaczymy się w święta.

Niestety w święta Bożego Narodzenia stałem na warcie, więc nie zobaczyliśmy się.
Potem stałem na warcie w Święta Wielkiejnocy, w święta zadośćuczynienia Pańskiego, w kolejne święta. Nie wiem ile ich było, ale z pewnością sporo. Nauczyłem się unikać ludzi.
Im mniej masz z nimi do czynienia, tym mniej przykrości cię spotka.
Choć sam sobie zasłużyłem na taki los. Już w drugim dniu na lekcji geografii, gdy wykładającą była trzęsąca całą szkołą pani wicedyrektor, herod baba, coś mi kazało być idiotą.

Na jej pytania „22 grudnia jest pierwszy dzień zimy, 21 marca jest pierwszy dzień wiosny, 22 czerwca mamy letnie przesilenie, a co jest 23 września?, odpowiedziałem – niedziela.
Klasa wybuchnęła opętańczym śmiechem, a ja zostałem skazany na banicję do kąta.
Dokładnie do kąta. Stałem tam, jak kołek przez ponad pół godziny lekcji.
Banicja ta trwała prawie trzy lata, gdy wreszcie udowodniłem pani dyrektor, że umiem zarówno ostatnią, jak i przedostatnią lekcję. Wtedy, po tej hiobowej dla mnie lekcji geografii, gdy oczy naszych kobiet klasowych były zwrócone tylko na mnie, z całkowitym niedowierzaniem, że umiem z sensem i wyczerpująco odpowiadać na pytania zadawane przez największą heterę szkoły, wtedy dopiero zacząłem być kimś. Ludzie zaczęli we mnie widzieć mnóstwo rzeczy, o które sam bym się nie podejrzewał. Praktycznie z tygodnia na tydzień, dodając do tego oczywiście zawody sportowe, stałem się kimś, w trzeciej klasie liceum.

Moja „niedziela” rozniosła się szerokim echem wśród młodzieży, będąc prawdopodobnie zachętą do dalszych niesubordynowanych działań, zwłaszcza wobec tak pacyfistycznie nastawionej dyrektorki. Ta „niedziela” przetrwała do dziś, wiem, bo byłem dwa razy na zlocie klasowym.

Na pierwszym z tych zlotów, organizowanym mniej więcej 10 lat po ukończeniu, miałem zaszczyt spotkać panią dyrektor. Ciągle nią była, ale postarzało jej się. Oj, mocno. Wspaniała, postawna kobieta, ale siwa. Rudocałkowicie. Miałem w tym swój skromny udział.

– To ty, Mariusz? – Wiedziałem ilu miała rocznie uczniów. Wiedziałem, że nie mogła pamiętać każdego z imienia. Ale moje imię wymieniła bezbłędnie. Mała łezka zakręciła mi się tuż obok prawej powieki.
– Tak, to ja, bardzo mi miło widzieć panią – odparłem poruszony. – Jestem zaszczycony, że pamięta mnie pani….
– Przestań, Mariusz, wiesz przecież, że po twoim wyskoku straciłam swoje imię żelaznej dyrektorki. Ktoś mi się odważył przeciwstawić…
To była dla mnie nowość. W szkole tego się nie czuło, ani się o tym nie mówiło, choć każdy to wiedział. Stało to się wtedy jakby tematem tabu.
Ale chyba wtedy już, gdy mnie nie było.
– Nie, neandertalczyku, już pierwszego dnia twoja legenda zaczęła krążyć.
Rozbawiła mnie neandertalczykiem, a także legendą.
– Wie pani profesor, gdybym miał tyle lat ile mam, w życiu bym się na to nie poważył.
Teraz ona się uśmiechnęła.
– Daj mi to na piśmie.
– Przepraszam, jak?
– Na piśmie. Podpisane twoim imieniem i nazwiskiem. – Tym razem nie pozostawały wątpliwości, że tak powiedziała.
– A….aaa… dlaczego?
– Powiedzmy, że będę miała satysfakcję po tylu latach.

Powiedzmy…. Przyjrzałem jej się dokładniej. Wspaniałe rudosiwe loki, wspaniała pierś, wspaniałe pozostałości….zaraz, zaraz… przecież jak ja mam trzydzieści lat, ona musi być grubo po siedemdziesiątce.
Co ona tu robi z fizjonomią czterdziestki, lekko tylko spaczonej siwizną?
– Wie pani profesor, pani się zupełnie nie zmieniła.
– Nie pierwszy mi to mówisz – lekko zachłysnęła się własnym śmiechem.
Uwiodła mnie. Trzydziestoletni facet dał się uwieść siedemdziesięcioletniej kobiecie.
Ale tamta kobieta miała z lat max 40 i była bardzo chętna i namiętna.
Sprowadziła mnie do parteru i zaczęła wysupływać guziki. Jeden po drugim z koszuli. Czułem się bardzo niezręcznie, z siedzącą na mnie staruszką i ze sterczącym członkiem.
Nie mam pojęcia, skąd zareagował członek, natomiast mam pojęcie, kiedy go skonsumowano.

Zaraz po tym. Wzięła go do ust i czułem, że to nie starczy przebłysk, a raczej młodzieńcza werwa. Dmuchawa, zasysała i puszczała. Tysiąc lat młodsza, niż papiery pokazują. Ciągnęła, że nawet kochankowie jeden po drugim odpadali. Kochała tak, że trudno to sobie nawet wyobrazić. Gdy się kochała, spełniała wszystkie zachcianki.. Dlatego była tak rozchwytywana, jak się później dowiedziałem.
Na początek poprosiłem o deszcz bogów, skinęła głową.
Usiadła na mnie i trysnęła z wewnątrz. Własnym, nieświadomie mocnym strumieniem. Nieopisany ciąg jej chuci i motoryki zespolił się z „udawaniem”. – Ach, przepraszam, że trysnęłam panu aż na wargi.

Potem mnie obsikała. Jak sobie tego życzyłem.
Smakował mi jej mocz. Był bardzo dosadnie treściwy. jakby zawierał wszelkie mikrosubstancje potrzebne do życia.
Choć większość zwróciłem.
– Może teraz coś odświeżającego, pełny oral?
Znów skinęła głową, jakby rozumiała dokładnie wszystko, co powiem, nawet najbardziej absurdalne polecenie.
Zanurzyła głowę w mych pośladkach. – Zaraz, nie odbyt, a doprowadzenie do szczytu w odbycie…ręką? – Leciutki ruch głową potwierdził.
Śliniła palce długo. Włożyła mi potem dwa w tyłek, ustami biorąc małego….takie rzeczy nie mogły trwać długo.
Szybko skończyłem, specjalnie biorąc ją za usta jedną ręką, a drugą zbliżając tryskającego członka.

Tak mi potem mówiła, że najbardziej ją podnieca. Jak ktoś ją przymusi do czegoś.
Rozszerzając jej usta zmusiłem ją do przełykania spermy. Rzeczywiście, prawie zemdlała.
Potem były bęcki. Ona leżąca na wznak, ja nad nią, raz z kutasem, raz z dupą, raz z twarzą.
Potem lejce. Ona z dwoma rękami w górze w pozycji na jeźdźca, my dwaj z kumplem od przodu i tyłu.
Coraz mniej mnie to intrygowało..
Bo wreszcie zdałem sobie sprawę, że ta kobieta była moją nauczycielką, kimś, z kim na pewno trzeba się przywitać. Nie przespać.
– Tak, to ja, bardzo mi miło widzieć panią – odparłem poruszony. – Jestem zaszczycony, że pamięta mnie pani….

Dokonałem w trakcie jej ssania jednego odkrycia. Że może nie jest tą, za którą się podaje.
Jednak to skromne odkrycie pozostało w cieniu mojego „auuuuch”, jak i innych skromnych odkryć, że natura ludzka jest ułomna.
Zauważcie, jak niewiele dzieli słowo „natura” od „matura”.
Wyssała mnie to końca. Naturalnie. Przyjmując w siebie, odświętnie, maturalnie.
Po czym powstała, jak feniks z popiołów :
– Jutro powtarzamy przerobiony materiał.

Scroll to Top