Na zgubionym szlaku

Stanąłem przy rozwidleniu. Po raz licho wie który tego dnia, znowu nie wiedziałem w którą iść stronę. Oznaczenia szlaków turystycznych w tych górach są tak bezlitośnie zaniedbane, a przede wszystkim tak fatalnie zaprojektowane, iż niemal każde skrzyżowanie pociąga za sobą nie potrzebnie przeciągającą się refleksję jaki teraz kierunek obrać; refleksję, która i tak prawie zawsze kończy się losowaniem. Wybrałem i zacząłem iść, wypatrując na drzewach białych i kolorowych pasków. Uparcie przeszedłem prawie dwieście metrów, kiedy uznałem – kolejna pomyłka, trzeba zawracać. Usłyszałem stukanie odbijającego się od kolejnych kamieni kamyka, kopniętego czyimś butem. Ogólnie tego dnia był bardzo mały ruch turystyczny w tych okolicach, a każdy człowiek był raczej rzadką niespodzianką, niż natrętnym „szkodnikiem przeszkadzającym w kontemplacji przyrody”, więc z zainteresowaniem spojrzałem przez drzewa w tamtym kierunku. Kilkanaście kroków przede mną pojawiła się średniego wzrostu blondynka zmierzająca w moja stronę. Była ubrana w luźną (ale nie za dużą, jak po wielkim, starszym bracie) koszulkę, na której spokojnie spoczywały ramiona standardowej wielkości plecaka. Miała na stopach, co pozytywnie zwróciło moja uwagę, porządne pionierki – tak przyjemnie kontrastujące z amatorsko naiwną manierą dziewczyn, polegającą na zakładaniu półbutów, lub w najlepszym razie adidasów.

– Cześć! – przywitała się konwencjonalnie.

– Cześć! – odpowiedziałem, myśląc, że tylko w takich sytuacjach jak ta, kiedy nie mijamy po drodze nadmiernie wielu turystów ten zwyczaj ma swój sens. – Czyżbyś właśnie schodziła ze szczytu Mount Blanc?

W tym momencie uśmiechnęła się zniewalająco. To nie było onieśmielające, było jak nagłe przyjęcie prosto na tors strumienia lodowatej wody. Miała w swojej twarzy tyle łagodności, tyle jakiegoś fizycznego spokoju, jakby jej urodę rzeźbiły wszystkie najpiękniejsze widoki, jakie oglądały jej oczy.

– A daj spokój! Mnie też dobija jakość tutejszych oznakowań. Oczywiście to nie jest dzisiaj pierwszy raz, kiedy się wracam – odpowiedziała. Nie potrafiłem ukryć przed sobą, że jest bardzo atrakcyjna. Podobnie jak buty odróżniała ją od spodnio-nośnej „normy” ładna, ale nie agresywna spódniczka odsłaniająca kolana. Kształtowi jej nóg dodatkowego uroku dodawały ślady zaschniętego na butach i łydkach błota, sprawiające, iż sąsiadująca skóra wydawała się jeszcze bardziej gładka, kremowa.

– A mnie się coraz bardziej wydaje, że wcale nie wybrałem złej drogi. – powiedziałem śmiało. Po raz kolejny uśmiechnęła się. Być może także dla niej spotkanie ze mną było czymś miłym. W każdym bądź razie dodało mi to pewności siebie. – Mam na imię Marek.

– Kamila. Długo idziesz? Twój plecak jest nieco większy od mojego.

– Od wczoraj. Nocowałem w schronisku. A ty pewnie jesteś tylko dzisiaj, prawda?

– Tak.

– Często sama wędrujesz?

– Właściwie to prawie nigdy. Dzisiaj wyjątkowo tak wyszło.

– Spójrz: kolejny przypadek. Znów zaskakujący zbieg okoliczności. Dla mnie to pierwszy raz, kiedy idę sam. Możnaby to nazwać nawet przeznaczeniem.

– Proszę cię, nie wierzę w takie historie.

– Hm… Właściwie ja też nie wierzę.

– Wiesz popełniłam błąd i wzięłam ze sobą tylko pół litra wody – Kamila mówiła siadając na leżącym obok pniu. – Czy Ty masz nadmiarowe ilości górskiego nektaru?

– Jak dla Ciebie mam sto pięćdziesiąt procent normy.

Starannie usiadłem jak najbliżej niej. Wyciągając butelkę dyskretnie, lecz w przyjemny sposób wyczuwalnie otarłem się swoim kolanem o jej. Kiedy piła rzuciłem znienacka:

– Wiesz o czym teraz myślę?

Robiąc małe łyki pokiwała przecząco głową.

– O jeleniach. – wypaliłem.

Niemal krztusząc się przerwała nagle picie i zaczęła się śmiać:

– Słucham?

– No tak. Właśnie jest okres rykowiska, a ja spotykam ciebie śliczną jak łania w środku lasu.

W tym momencie zrobiło się niezręcznie głupio. Kamila oczywiście nie miała co odpowiedzieć na takie słowa, zaś ja zawstydziłem się. Zanim zdążyłem pomyśleć, zapytałem:

– Wiesz jakie odgłosy wydają jelenie w okresie godowym?

– No jakie? – Kamila nieco ożywiła się i spojrzała na mnie wesołymi, ciekawymi oczami.

Podniosłem dłonie do ust, złożyłem je odpowiednio w coś na kształt rogu i spróbowałem wydobyć z siebie najbardziej gardłowy jęk, jaki potrafiłem. Musiało to zabrzmieć na coś pośredniego między odgłosem naprężania się szkieletu łodzi podwodnej pod wpływem ciśnienia oraz drzewa łamiącego się pod ciężarem własnej masy i starości. Chociaż równie dobrze mogło to być skojarzone z lamentem głodnej krowy. W każdym bądź razie Kamila zaczęła się spazmatycznie śmiać. Bałem się, że zaraz się tak mocno przechyli, iż spadnie z pnia na głowę, mimo to dalej rozdzierałem struny głosowe w swoim „krzyku pożądania”.

Nagle, wierzchnią częścią palców zacząłem gładzić sąsiadujące ze mną jej przedramię, przesuwając się po łokciu na ramię. Wykonywałem lekkie, wahadłowe ruchy, tak jakbym zbierał pyłek nie dotykając podpierającego go płatka. Moja łania stopniowo wyciszyła się i przestała się śmiać. Oparła wtedy swoją prawą dłoń na moim lewym barku, tak jak gdyby próbowała mnie objąć. Podniosłem prawą rękę wyżej do jej twarzy i otuliłem palcami i śródręczem policzek; rozsmakowując się tą chwilą powolutku przybliżałem swoją głowę, zagłębiając się zachłannie wzrokiem raz w jej oczy, raz w usta. Bezbłędnie trafiłem w jej ciepłe, piękne wargi, kusząco wypełnione z powodu niedawnego śmiechu. Kamila objęła mnie na karku splecionymi palcami, zaś nasze usta skleiły się wilgotnym, przejmującym zbliżeniem. Pomyślałem wtedy, że wspaniałe w pocałunku jest to, iż usta i język są z jednej strony niezwykle delikatne i miłe, z drugiej zaś bardzo bogato unerwione. W ten sposób można odbierać ogromną przyjemność, dając jednocześnie to samo drugiej osobie.

Kiedy Kamila odchyliła nieznacznie swoją głowę do tyłu, musnąłem ustami jej małą brodę i zacząłem całować szyję. Dokładnie zwiedzałem językiem ścięgna, krtań; byłem zachłanny, lecz starałem się opanować by nie wessać jej całej.

Swoimi dłońmi zakreślała najdziwaczniejsze figury na moich plecach, bokach. Przyciskała mnie jak najbliżej siebie, w ten sposób, że wyraźnie czułem nacisk naszych szczupłych ciał, a zwłaszcza to błogie doznanie rozpłaszczenia jej jędrnych, choć nie ogromnych piersi. Nie mogłem oderwać się od całowania całej jej twarzy.

– Poczekaj! Nie tutaj. – Nagle powiedziała. – Ktoś może tu się znaleźć tak samo, jak my.

– Wejdźmy w las lekko w górę. Tam i tak nikt nie zobaczy – odpowiedziałem.

Zabrałem plecak, ująłem jej rękę i zrobiłem co powiedziałem. Chociaż nie było tam strasznie stromo, to jednak zboczenie ze szlaku w zdrowym iglasto-liściastym lesie nie należy do rzeczy najłatwiejszych i najprzyjemniejszych. Przedzieraliśmy się w niezbyt imponującym tempie pod górę między chaszczami i gałęziami patrząc, żeby się nie zsunąć na mchu. Przepuściłem Klaudię lekko przodem, bo na mojej drodze stał krzak, ona zaś ścisnęła się między jego gałęziami a drzewem. Wtedy potknęła się o wystający korzeń i upadła ledwie zdążywszy podeprzeć się ręką, żeby nie obić sobie na ziemi twarzy. Chociaż trzymała mnie cały czas za przegub, nasza pozycja w tym miejscu była tak niewygodna i niestabilna, że zdołałem tylko zamortyzować jej upadek, ona zaś pociągnęła mnie za sobą w ten sposób, że wylądowałem prosto na jej plecach podparłszy się nieporadnie łokciami, żeby jej nie przygnieść. Moje biodra idealnie trafiły w jej, skutkiem czego twardniejąca „latarka” wpasowała się między jej pośladki.

Jeszcze zanim zdążyłem się unieść, Klaudia roześmiała się, a ja przyłączyłem się do niej. Odwróciła się i ponownie zaczęliśmy się gorąco i radośnie całować. Podczołgaliśmy się parę kroków dalej, gdzie była wspaniała, delikatnowłosa trawa o genialnie zielonej barwie, wtedy zaczęliśmy się wzajemnie rozbierać. Ściągnąłem jej koszulkę i przywarłem ustami do ograniczonego linią stanika dekoltu. Całowałem ponętną skórę piersi, na tyle, na ile pozwalała mi bielizna. Kiedy zostałem pozbawiony koszulki, a także uporałem się z zapięciem biustonosza, skleiliśmy nasze nagie tułowia wracając do szalonego pocałunku.

Ułożyłem kochankę na plecach, palcami pochłaniając jej ciało. Dotykałem z ogromną pasją każdego fragmentu, lecz oczywiście najbardziej zajęły mnie piersi. Były najnaturalniej białe, zakroplone na czubkach malutkimi, różowymi brodawkami. Obejmowałem każdą, zakleszczając między palcami rodzynki sutków, ciągnąc je. Język wspinał się od podnóży jej kobiecych gór dążąc wprost do czerwonego szczytu, przeszywał na przestrzał sutki i biegł dalej do obojczyków.

Nie lubię się spieszyć, dlatego nie ograniczałem się w pieszczotach. Po jakimś czasie rozpiąłem guzik i zamek spódniczki, po czym opuściła ona plac boju. Wtedy Klaudia zechciała mnie pokosztować. Podniosła się, zbliżyła do mnie i położyła obie lekkie dłonie o smukłych palcach na moim torsie. Siedzieliśmy. Ona swoimi mięciutkimi ustami wskazała kilka miejsc na mej klatce, ramionach. To było cudowne, bardzo subtelne. W końcu złapała sprzączkę paska i rozpięła spodnie; wstaliśmy, żeby je ściągnąć.

Staliśmy w bieliźnie zwarci w uścisku (mój koleżka odciskał się na ciele kochanki), całując się. Pochwyciłem w dłonie jej pupę i zacząłem energicznie ściskać i ugniatać, lecz wolałem wślizgnąć się palcami pod gumkę majtek czując pod opuszkami wspaniałą nagą skórę intymnego miejsca. Po chwili Klaudia zrobiła to samo, z tą różnicą, że niebawem przesunęła rękę w przód, szukając najważniejszego dowodu męskości. Dotykała go chaotycznie palcami; robiła to tak, jak niewidoma próbująca poznać kształt nowego przedmiotu: podstawę, ruchomą skórkę, trzon, nabrzmiałą główkę. Nie chcąc być dłużnym błądziłem w jej kroczu. Czesałem włoski przecięte ponad cipką, zapuściłem się między zalane śluzem wargi, niby mimochodem trącałem łechtaczkę. W ten sposób staliśmy pieszcząc się, na zmianę całując oraz parząc sobie w oczy.

Zdecydowanym ruchem rąk zsunąłem ostatnią część odzieży mojej nimfy. Uśmiechnęła się i czym prędzej wykonała podobny gest.

– Myślę, że jesteś przygotowany? – zapytała.

– Jak prawdziwy mężczyzna nie daję się zaskoczyć dobremu losowi. – Odpowiedziałem i schyliłem się do spodni, by wyciągnąć z portfela kwadratowy kawałek folii. Niech żyją polimery! – pomyślałem sprawnie „ubierając się”.

– Prawie jak szlachcic w żupanie – zażartowała. Stanąłem przed nią, ująłem kolano i podniosłem do swojego biodra. Otarłem kilkukrotnie swoim orłem o srom i powoli, łagodnie nakierowałem go do wrót. Lekko naciskałem i cofałem nieznacznie, tak aby zdążył odpowiednio się zwilżyć i aby kochanka nie odpłynęła w bólu zamiast rozkoszy. Kiedy znalazł się w niej cały docisnąłem biodra i spojrzałem Klaudii w oczy. Pojawił się w nich niepowtarzalny wyraz zamglenia, jakby zaskoczenia rozkoszą, które wszak od wieków jest takie samo. Czułem ten wilgotny żar obejmujący mnie spragnionymi przyjemności mięśniami i pewnie moje oczy musiały wyrażać coś podobnego do tamtych. Wykonywałem powolne, nieco nieporadne ruchy. Przymykając oczy słodko jęknęła.

– Połóż się, będzie wygodniej. – Rzekłem. Próbowałem ułożyć ją na bluzie, ale oczywiście niewielki był efekt. Uklęknąłem między jej kolanami, a Klaudia chcąc mnie przyspieszyć pociągnęła mnie za ręce ku sobie. Wszedłem zdecydowanie. Teraz poruszałem się pewniej i płynniej. Patrzenie na twarz połączonej ze mną dziewczyny było szczęściem być może przewyższającym doznania z lędźwi – nie ukrywając przyjemności z każdego wypełnienia przybierała ona zachwycających kształtów. Rumieniła się, wyginała wargi, przymykała oczy. Z ust wypływały ciche, zmysłowe, niekontrolowane dźwięki. Wychodziłem na tyle, że tylko główka stykała się z jej płatkami, po czym wbijałem się głęboko wewnątrz kobiecego ciała. W końcu Klaudia złapała mnie silnie za pośladki, wbiła paznokcie i wychyliła głowę bardzo głęboko do tyłu, czemu towarzyszyły długie, paraliżująco podniecające westchnienie.

Po tym odwróciłem Klaudię na bok i ustawiłem się za nią. Pocałowałem ją w łopatki i kark, do których przylepiły się źdźbła trawy, igły, a także ziarnka ziemi. Pomyślałem, że jeszcze trochę i będziemy porządnie umazani, lecz w ogóle nie miałem zamiaru się tym przejmować. Piękna podróżniczka zgięła nogę w kolanie, ja przylgnąłem do niej i (nie bez drobnych trudności) ponownie wprowadziłem w nią siebie. Teraz było trudniej, wymagana była ostrożność i dokładność, za to mogłem swobodnie cieszyć się stęsknionymi już piersiami. Dotykałem je i ściskałem na wszystkie sposoby, już nie subtelnie a intensywnie oraz zachłannie. Klaudia swoją rękę wygięła w tył i gładziła moje ramię, później ujęła moją dłoń i silnie ścisnęła. Cały czas dawaliśmy upust przyjemności niewerbalnymi odgłosami.

Kiedy przy silniejszym posunięciu członek wyskoczył, ująłem jej biodro i pociągnąwszy dałem znak, by się odwróciła. Zauważyłem, że na lewym ramieniu odcisnął jej się przyległy krzak jagody, zostawiając trzy fioletowe plamy na jej perłowej skórze. Właściwie nie były to plamki, tylko roztarte ślady zmagań, godne dzikiego człowieka z lasu. Nie mogłem poczuć sytości jej widokiem: leżała rozogniona prezentując swoje krągłe kształty, jej oczy iskrzyły się, muszelka skąpana w miłosnym nektarze płonęła czerwoną barwą, a na całym ciele, a szczególnie w roztrzepanych włosach mnożyły się ślady walki w postaci fragmencików lasu.

– No chodź! – usłyszałem jej błagalny szept, który wyrwał mnie z letargu. Zauważyłem, że zapraszająco uniosła nogę i czeka, kiedy znów przypomnę jej wnętrzu o sobie. Mnie zaś zachciało się podroczyć. Przysunąłem się, lecz błądziłem po frontowej ścianie zamku, jakbym nie potrafił trafić do balowej komnaty. Klaudia niecierpliwiąc się rozpaczliwie starała się sama naprawić moją „nieudolność”, kręcąc biodrami w odpowiednim kierunku, jednak skutecznie jej przeszkadzałem. Wreszcie przy jednej z takich prób niespodziewanie i z całym impetem wdarłem się jak sztyletem głęboko do środka.

– Ach! – krzyknęła bogini, lecz jej głos był przytłumiony, jakbym usztywnił ją całą łącznie ze strunami głosowymi. Od tej chwili pracowałem już regularnie i zdecydowanie. Całowałem jej usta i twarz, mierzwiłem włosy, w czasie, kiedy drugą ręką przyciskałem ją do siebie za pupę, żeby wchodzić do końca. Widziałem w jej źrenicach, że cała aż rozpada się w przyjemności. Ja także poczułem, iż zbliża się szczyt, który rozchodził się nieśmiało wyładowaniami od stóp przechodząc przez wszystkie komórki i wzbierając w jądrach. Klaudia widząc, że dochodzę przestała hamować swoją erupcję, z całej siły zacisnęła udo na moim biodrze i w ciągu nadchodzących sekund wspólnie krzyknęliśmy bezświadomie w niebo ze spełnienia.

Nie przestawałem się ruszać, ponieważ moja czarodziejka opadła no moje ramię, wtuliła się mocno i drżała. Robiłem to już dożo słabiej i bardzo wolno. Musiała mieć naprawdę potężny orgazm, tak, iż teraz nie potrafiła dojść do siebie. Głaskałem ją oraz przygładzałem wargami. Przez długie chwile szczęśliwi, zaspokojeni całowaliśmy się.

Po wszystkim strzepaliśmy z siebie wzajemnie leśne pamiątki, zabraliśmy swoje rzeczy i naturalnie wspólnie zeszliśmy z gór. Po drodze rozmawialiśmy o wędrówkach, przygodach, naszym życiu. Rozstaliśmy się na dworcu; każde pojechało w swoją stronę. Przed odjazdem umówiliśmy się na spotkanie w przyszłe wakacje w górach i pożegnaliśmy się:

– Do widzenia najwspanialsza Łaniu! Niech dobry szlak Cię prowadzi!

Scroll to Top