Nadchodzą!!!

Jest rok 1860. Dziki zachód.

Idą! Odważni, silni. Idą. Zamaszystym, sprężystym krokiem posuwają się na przód. Idą w moją stronę. Peleryna ich płaszczy powiewa na wietrze. Wysokie buty błyszczą w słońcu – wyglancowaną skórą i metalowymi ostrogami. Kapelusze mocno naciągnięte na oczy. Są nieustraszeni, nie znają przeszkód. Orły, sokoły, bażanty. Dzicy i niebezpieczni. Kolby ich rewolwerów złowrogo połyskują w słońcu. Kiedy idą – ruch uliczny staje, miasteczko zatrzymuje na chwilę oddech. Nawet wiatr, jakby na chwilę zamiera. Jakaś foliówka wyrwana z kontekstu, nie rozumiejąca powagi chwili – unosi się nad dachami. Ale oni idą dalej – nic ich nie powstrzyma.

Idą nieustępliwie do przodu i nie rozglądają się na boki – mają jasno określony cel: Burdel.
Stoję na tarasie tego przybytku jak anielica i z zachwytu zapiera mi dech. Prawie nie mogę się ruszyć. Kokoty biegają w panice, poprawiając gorsety i podszczypując policzki aby były bardziej różowe. Tym Panom należy się szacunek. Żadnych dąsów i pensjonarskich chichotów.

Dochodzą! Kopniakiem w drzwi torują sobie przejście do saloonu. Radosny szmer we wnętrzu ucicha. Barman zastyga z butelką w dłoni, wódka zaczyna lać mu się na buta.
Mierzą wzrokiem zgromadzone towarzystwo. Kąciki ich zaciśniętych warg podnoszą się szyderczo do góry a bystre oczka taksują gości.

Każda z nas chce być wybranką tych dżentelmenów – znaleźć schronienie w ich silnych ramionach, poczuć na sobie błądzące, mężne dłonie, które zabiły już tylu popaprańców.
Wzrok szeryfa – symbolu sprawiedliwości i wartości – pada na mnie. Oh! Płonę ze wstydu, choć miałam już w życiu tylu kochanków. Spuszczam głowę ale kątem oka figlarnie jednak na niego spoglądam. Firanki moich oczu przyspieszają, dając mu nieodpartą wskazówkę, że się zgadzam. Jestem gotowa paść mu do stóp, być jego podnóżkiem, dywanikiem i zrobić wszystko co zechce. Oddać mu całe swoje jestestwo.

Prawie jak w zwolnionym tempie, widzę jak podnosi w moją stronę rękę – niczym Napoleon – i przywołuje mnie gestem dłoni. Obleśny alfons, stary pierdziel, śliniąc się, daje mu klucze do pokoju na górę. Nieśmiało chwytam mojego szeryfa za rękę i prowadzę po schodach na górę, do mojego gniazdka rozkoszy.

Jesteśmy. On w dalszym ciągu nic nie mówi. Rzuca w kąt kapelusz i pelerynę, odgarnia na boki długie włosy. Popycha mnie na łóżko i rozdziera stanik. Oh! Wreszcie wolność. Tak uciskał ten gorset! Moje piersi mogą odetchnąć. Lubieżnie wystają teraz z rozdartego stanika i sterczą w stronę mojego zdobywcy. Rozpina mankiety swojej koszuli i ściąga ją prze głowę. Uśmiecha się teraz tajemniczo, bo widzi zachwyt w moich oczach. Jest taki piękny! Jego mięśnie prężą się dumnie a lekko spocona skóra połyskuje w blasku świec. Podszedł do łóżka, na którym siedziałam, zrobił sobie miejsce między moimi nogami i przycisnął mnie do swoich.

– Rozpinaj!- warknął, wskazując na swój rozporek.
– Uhm.. – mruknęłam tylko, bo na te nie znoszące sprzeciwu słowa – dreszcz pożądania przeszył moje ciało.
– Nie ręką, zębami moja śliczna – zaczęłam rozpinać powoli, jeden guzik, za drugim. Osz to lubieżnik – nie ma majtek. Jego pałka wyskoczyła ze spodni jak na żądanie. Wysoka i szeroka, stanęła dumnie jak świeca. Nabrzmiałe żyły otaczały go niczym płaskorzeźby kolumnę Trajana.
– Oh – kolejny jęk zachwytu i jednak trochę też przerażenia – wyrwał mi się z ust.
– A teraz ssij królewno – i to mówiąc wpakował mi swojego fiuta prosto w gardło. Rękoma unieruchomił moją głowę i posuwał mnie w usta. Pomrukiwałam i stękałam z zadowolenia, mając nadzieje, że poczuje jak te malutkie wibracje roznoszą się przyjemnie po jego pałce. Moje nagie piersi przyciskały się do jego nóg. Byłam jak jego lalka, szmaciana zabaweczka z otworkami. W pełni kontrolował sytuację.

Ale lis z niego – nie chciał za szybko skończyć – umiał dozować przyjemność. Wyjął penisa i zaczął się nim ze mną drażnić. Chwycił go w rękę i poruszał skórą jego napletka w górę i w dół – tuż przy moich ustach. Drażniłam jego koniec wyciągniętym językiem, starając się za nim nadążyć.

Oh, co to była za rozkosz! Jak upadła do reszty kobieta, siedziałam przed nim w pełnym rozkroku a on patrzył na mnie z góry i karmił mnie swoim spojrzeniem. Patrzyłam mu w przymrożone i groźne oczy, obserwowałam jak drży mu górna warga. Mój wzrok wyrażał pełne oddanie i uwielbienie dla jego samczej natury. Był teraz Panem mojego ciała i mojej duszy. Trochę się go bałam ale to tylko podkręcało moje pożądanie.

Odepchnął mnie.
– A teraz się rozbierz – zakomenderował i usiadł w fotelu obok łóżka, cały czas masując swoją pałkę. Siedział w zacienionym miejscu i patrzył. Uklęknęłam na oświetlonym świecami łóżku i powoli zaczęłam odpinać haftki rozdartego gorsetu. Haftki były z tyłu, więc musiałam lekko się wypiąć i pochylić do przodu. Szeryf pochłaniał wzrokiem moje wyprężone piersi a moja cipka wilgotniała coraz mocniej pod siłą jego perswazji. Cały czas masował swojego fiuta. Ostatnie haftki, niczym zasuwy sejfu puściły i stanik pofrunął w kąt pokoju. Teraz wstałam i powoli odpinałam każdą z warstw mojej spódnicy.

Wzrok szeryfa przeszywał mnie i prześwietlał do szpiku kości, przyprawiając o gęsią skórkę. Stałam już naga i ręką sięgnęłam do mojej myszki.
– Choć tu i połóż się na skraju łóżka – natychmiast wykonałam polecenie. Podszedł do mnie i ponownie zanurzył swoją męskość w moich ustach – tym razem jednak nie tak głęboko. Cały czas przytrzymywał pałkę jedną ręką a drugą chwycił za maje rude włosy.

– Dotykaj się i rozłóż nogi – zarządził. Oh, z wielką rozkoszą – pomyślałam rozkładając przed nim uda i ukazując mu swój słodki skarb. Moje ręce zaczęły błądzić po moich piersiach – zataczając na nich koła. Lizałam jego męskość, na zmianę obejmując miękkimi ustami a moje dłonie gładziły i ściskały piersi, wprowadzając mnie w błogostan. Znowu mruczałam niczym mała kotka, pieszczona przez swego pana. Mój język w szybkim tempie zataczał koła na główce żołędzi i rysował zygzaki na wędzidełku. Usta zasysały pokaźną główkę a język wwiercał się w sam czubek.

Pieściłam się dłońmi i jednocześnie, co jakiś czas patrzyłam mu głęboko w oczy. Zatraciłam się w tej francuskiej pieszczocie i chciałam aby ten mężczyzna już zawsze nade mną górował. Chciałam dać mu największą rozkosz jaką tylko byłam w stanie mu podarować. Szeryf na przemian odchylał głowę do tylu i powracał aby upajać wzrok moim widokiem.

Zaczął teraz miarowo wchodzić w moje usta i wychodzić – znowu przejmując inicjatywę. Lubiłam ten stan, kiedy mogłam się tylko poddawać jego woli i być tak instrumentalnie potraktowana. Równocześnie schodziłam dłońmi coraz niżej i niżej, błądząc gdzieś przy małym szlaczku, równo przystrzyżonego trawniczka. Lubiłam gładzić to miejsce na brzuszku, od którego przyjemnie rozchodziły się prądziki. Dotarłam do nabrzmiałego skarbu, ukrytego w moich płatkach i jęknęłam przeciągle. Zatopiłam dłoń w nabrzmiałej i wilgotnej muszelce i szybko podążyłam palcami do czekającej na swoje spełnienie norki. Palce zatopiły się w niej a ja wiłam się już z rozkoszy, tracąc świadomość, szczęśliwa, że nie muszę kontrolować ruchów penisa w moich ustach – bo nie byłabym już w stanie. Szeryf wygiął się w łuk i ryknął jak zarzynany bawół. Fala jego gorącego wytrysku trafiła na moją twarz i piersi.

Byłam szczęśliwa i dalej bardzo rozpalona. Kowboj ubrał się równie szybko, jak się rozebrał. Rzucił papierowe banknoty na stół.
– Dobra jesteś laluniu, następnym razem zerżnę cię na tym stole – uczynił gest ręką, przypominający żołnierskie salutowanie i skłonił się lekko.
– Adiós! Madmłazel – i wyszedł zostawiając mnie w ogromnym niedosycie, czekającą wciąż na tarasie saloonu aż zobaczę jak znowu nadchodzą…

Scroll to Top