Nostalgia

Czy ta nostalgia zawsze już będzie przy mnie?

Gdy umarł tata, naprawdę jakby świat się zawalił. Czerpałem z niego nieskończoną mądrość wiedzy i zachowań. Miałem 20 lat i czułem się porzucony. Bez niego świat stał się pusty, nieistotny, odległy i tak szary, jak nasza rzeczywistość. Ale jako młody człowiek, w końcu to zaakceptowałem. Jego odejście. Bo musiałem, innego wyjścia nie było, chyba, że skoczyć z dachu. A tego jeszcze nie pragnąłem, albo raczej nie byłem dość odważny.
Gdy zmarła mama, dwa lata po tacie, odczułem to dużo mniej, także mniej intensywniej sobie to wyobrażałem. Oboje chorowali od paru lat, ale tak naprawdę objawy śmierci dopadły ich nagle i tylko na chwilę przed. Zmarli na choroby XX wieku : raka i … raka.
Ojciec ojca i matka ojca zmarli oczywiście na … raka.
Ojciec mamy umarł na zawał w szlachetnym wieku 66 lat. Mama mamy, zmarła zaraz po nim, w tym samym roku, nie utuliwszy się w żalu.

Taka genetyczna przypadłość ciążyła na mnie i siostrze.

Mając 22 lata startowałem w życie, mając z najbliższych tylko siostrę i … przeświadczenie, że kiedyś, ten ciąg rakowy się musi skończyć. Ale jak tu płodzić dzieci z wiedzą, że rak jest podobno dziedziczny, a przynajmniej bardziej prawdopodobny w rodzinach, gdzie już był? Jak jakiejś kobiecie można zmarnować życie wiedząc, że twój płód wcześniej, czy później i tak umrze na raka?
Twoje dziecko umrze na raka.
Twój kochany syn, czy córka zanim umrą, cię przeklną.
Niestety nie widziałem innej możliwości, jak spróbować odwrócić los. Może ta „dziedziczność” skończyła się na moich rodzicach? Może nie będę pijakiem i nie umrę, jak tata na marskość wątroby? Może siostra nie będzie szefową dużej firmy i nie umrze, jak mama na raka jelit?
Może… może… może…

Rozmawialiśmy właśnie o tym z siostrą. Będąc nieźle nabuzowanymi. Napierdoliliśmy się, jak autobusy, po jej 40-tej wiosence, czyli urodzinach. Siedzieliśmy na tapczanie w kuchni. Po gościach zostały tylko brudne naczynia, a my zaczęliśmy sobie polewać. Miałem 48 lat i nadal żyłem myślą, że nie mogę krzywdzić kobiet swoim dziedzictwem.
– A tak właściwie, skąd ci się wzięło to „dziedzictwo”? – spytała. – Przecież to nie jest udowodnione, są jakieś hipotezy, ale na ich podstawie nie możesz wysnuwać wniosków na całe życie.
– Owszem, ale wolę zawczasu nikogo nie skrzywdzić, jakbym za to miał odpowiadać później.
– Tak rozumując, nigdy nikogo nie pokochałeś i nie pokochasz.
– Ale mam za to święty spokój – odparłem. – A twoje małżeństwo? Rozpadło się bez raków, ale za to z przykrościami.
– Bo Jul był dupkiem, sam wiesz… – Fakt, Jul był niezłym dupkiem. Seksualnie niewyżyty buhaj, gonił wszystko, co się rusza i nie ucieka na drzewo.
– Widzisz, dożyliśmy do czterdziestki bez raka, nasi rodzice umierali po pięćdziesiątce, mamy przed sobą przynajmniej dziesięć lat zabaw… no może ja mniej. – uśmiechnąłem się szeroko.
Sięgnąłem po Bacardi i polałem.
– Zdrówko tych dziesięciu lat.
– Wiesz… – odstawiła kieliszek. – A może wcale nie masz racji? Być starym kawalerem z jednej tylko przyczyny, że nie chce się krzywdzić kogoś innego, to chyba dość głupie, nie?
– Może i głupie, ale zapobiegawcze.
Sięgnęła po pusty kieliszek i uniosła w niemym pytaniu. Polałem po końcówce Bacardi.
– Przecież inne rodziny mają ten temat opracowany, ich dzieci żyją i chcą się rozmnażać, dlaczego ty, taki nawiedzony, nie chcesz? Uważasz, że oni są gorsi?
– Nie, uważam, że lepiej myślę. – odchyliłem się na krześle i sięgnąłem do lodówki.
Ostatnia butelka ajerkoniaku. Ajerkoniaku, który sam robiłem. „Mleko skondensowane, jajka, cukier, cukier waniliowy, spirytus….”
– Masz ochotę na jajca? – potrząsnąłem butelką w jej kierunku.
– Pewnie.

Ostatnia butelka miała, jak opróżnione już dwie, tylko litr pojemności.
– Ale się zapiekło – z trudem odkręciłem nakrętkę. – Kto wypił nam dwa litry tak szlachetnego trunku?
– Moi goście, a także twoi, bo znasz ich prawie tak samo długo, jak ja.
– Mam nadzieję, że czknie im się jajami i o nas pomyślą.
Roześmiała się perliście. Z wdziękiem. Tak zawsze chciałbym się śmiać. Niewymuszenie, od siebie, tak niewinnie, a zarazem z odpowiednim spojrzeniem, lekko drapieżnym. Na dworach, taki śmiech kojarzony byłby zapewne z wdziękiem i pozycją przynajmniej hrabiowską.

No cóż, miałem siostrę damę.
– A to, kurwa, kto? – wyrwało mi się w odpowiedzi na przeciągły dzwonek u drzwi.
– Siedź, ja otworzę – siostra wstała i zniknęła w korytarzu.
Usłyszałem jakiś stukot, potem szepty, ciężkie suwanie papuciami. Coś upadło i przetoczyło się na drugą stronę. Delikatny chrobot damskich paznokci podnoszących coś z podłogi. Cisza.

Już się podnosiłem, by sprawdzić, czy wszystko w porządku, gdy pojawiła się siostra, a za nią niewyraźny cień.
– Pozwól, że ci przedstawię, może nie pamiętasz…. – siostra zatrzymała się w drzwiach.
– Magdalena, nasza mama.

Zamarłem na dźwięk tych słów. Będąc ciągle w pół-wyproście usiłowałem dojrzeć, kto stoi za siostrą. Ale tam majaczył tylko cień sylwetki człowieka. „Jaka mama?? Nasza mama? Siostra robi sobie jaja? I to przy ajerkoniaku? Coś jej się popierdoliło najwyraźniej… Może od przemęczenia pracą, albo za dużo lałem tego Bacardi…”
– Zanim wstaniesz, lepiej usiądź – te słowa osadziły mnie na miejscu. To był głos mamy. Jej tembr głosu, nieznoszący sprzeciwu, władczy, arystokratyczny. Przez ten tembr głosu i takież zachowanie nie pokochałem jej aż do śmierci.

Spojrzałem na siostrę, ale zachowywała twarz pokerzysty. Cień za nią się poruszył. Drgnęła jakby cała przestrzeń wokół, zrobiła się bardziej…. luźna, mniej naładowana elektronami, wolna… i nagle obok mnie siedziała… cholera to prawda?… mama.
Odsunąłem się gwałtownie, rozlewając na stół kieliszek żółtego płynu.
– Jezu… kurde…
– Spokojnie, Mac. To tylko mama. – siostra weszła i usiadła przy stole. – Przecież mówiłeś na pogrzebie, że chciałbyś ją jeszcze zobaczyć.
– Tak, mówiłem też, że chciałbym zobaczyć tatę – nerwowo zachichotałem.
– Tata pozostał na dole do czasu weryfikacji.
„Że co? Weryfikacji? O co tu, kurwa jasna mać, chodzi? To znaczy…. mama już…. została zweryfikowana?” Zachichotałem bez sensu po raz wtóry.
– Tak, zweryfikowano mnie pozytywnie – rzekła siedząca przy mnie postać. Postać, bo jeszcze dokładnie szczegółów nie widziałem, kryły się za jakimś welonem, jakby poranną mgiełką wstającą przy coraz silniejszym dziennym świetle. I jakby światło w pokoju robiło się coraz bardziej jasne. „Do cholery, wariuję, czy co? Siostra podała mi amfę? Ale jak?”
– Nie jesteś naszprycowany – odezwała się mama, bo teraz dopiero wyłoniła się w pełni z całunu mgieł. – Jesteś tylko trochę zagubiony.
– Jak? Jakim…. cudem….?
– Dotknij mnie, wtedy się przekonasz.

Wyciągnąłem dłoń w kierunku opadającego kordonu mgieł. Mama uchwyciła ją i uścisnęła.
– Nie było tak źle, co?
Cofnąłem gwałtownie rękę. „Ja pierdolę!!! Co tu się wyrabia???”
– Nic się nie wyrabia, próbuję być z tobą, jak sobie życzyłeś.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że ona… czyta w moich myślach. „Przecież to sen chyba…. ja na pewno śnię i zaraz się obudzę…”.
– Nie, to nie sen, Mac, jestem tu dla ciebie – mama przeciągnęła dłonią po moim udzie, całkiem jak nie mama. Poczułem ten dotyk…”Jasny gwint…”.
– Skąd się tu wzięłaś? – wydusiłem z siebie zachrypnięte pytanie.
– A jak sądzisz? – wesoło rozparła się na siedzeniu – Pewnie, że z twoich snów.
Spojrzałem na siostrę. Kri po prostu siedziała. Nie robiła nic. Siedziała i się przyglądała. Bo było czemu. „Nasza z mamą wirtualna rozmowa z pewnością przejdzie do historii…. Będzie o czym opowiadać wnukom … i czym je straszyć…pewnie, że żaden wnuk nie ma prawa się o tym dowiedzieć, co mi tu się śni”.
– Mac, śnisz czasami, że kochasz się ze mną i z Kri, prawda?
„Nie… to nie może być prawda… skąd ona może o tym wiedzieć? Jezu, tyle aż dziś wypiłem?
Że mam kazirodcze zwidy?”

Przestrzeń wokół znów nagle jakby….uleciała…jakby wypompowano z niej powietrze… i Kri nagle siedziała przy mnie. Objęła mnie delikatnie ramieniem.
– I tak pójdziemy do piekła.
Zerwałem się na równe nogi. Poszybowałem w górę i obiłem się o sufit. Przylgnąłem do niego i spojrzałem na dół. Z lewej strony leciwa kobieta, po sześćdziesiątce, z frywolnym uśmiechem na ustach przesuwała dłonią po udzie jakiegoś faceta. „Jakiegoś faceta??? To przecież byłem ja!!!” Z prawej młodsza kobieta wsuwała facetowi rękę za koszulę. „Chryste, Kri, chyba nie chcesz…”

– Chcę – odezwała się Kri, zaczynając rozpinać jego koszulę. Zbliżyła wargi do jego policzka
i zwilżyła usta językiem. Wolną ręką chwyciła jego głowę i przyciągnęła ku sobie. Opierał się, nie był jednak w tym mistrzem świata. Czuł na zaciśniętych wargach napierający pocałunek… bał się piekła, ale sen był silniejszy… rozsunął usta i wyszedł językiem naprzeciw. Najpierw dotknął czubek, dalej powoli przesunął po jego długości, prawie do gardła, cofnął się i sięgnął drugiej strony. Potem rozłożył swój na całą szerokość i wsunął pod jej. Położyła swój na nim, poczuła się bezpiecznie, intymnie i tak … rodzinnie.
Czuł na udzie dłoń, która nieubłaganie zataczała coraz węższe kręgi… wyżej i wyżej….
Przez krótką chwilę, w której nie czuł żadnego dotyku na udach, oddając pocałunek pomyślał, że ta ręka to po prostu sen, ale nagły ucisk jąder dowiódł mu, że się mylił. Całował młodszą kobietę, czując, jak palce starszej rozpinają mu spodnie. Nie mógł drgnąć nawet o włos. Jakby go sparaliżowało. Usta młodszej kobiety nadal go świdrowały, ale poczuł jej dłoń, dołączającą do tamtych na udach. Nagle zsunięto mu spodnie. Dłonie zatroszczyły się, by zdjąć mu buty i skarpetki. Pozostał w majtkach i czuł się śmieszny ze swoją nagłą erekcją.

Nagle poczuł, jak prawa dłoń wsuwa mu się pod pośladki, lewa jednocześnie ściąga slipki.
Prawa została. To lubił. Masaż pośladków, w skali masaży, byłby jego numerem jeden. Wskazujący palec prawej ręki miał na sobie coś śliskiego, dzięki czemu bezproblemowo dostał się do jego otworu. Usiłował krzyczeć, nie wiedział właściwie dlaczego, czy z bólu, czy z rozkoszy, ale pożądliwe usta zamykały mu dostęp do powietrza.

Nagle poczuł na żołędzi delikatne tchnienie języka. Dłoń ścisnęła mu jądra i ujęła nasadę członka. Mokre, ciepłe, kochające wargi rozpoczęły swą podróż. Nie wiedział jeszcze, gdzie jest stacja końcowa, ale poddawał się coraz bardziej, topniał w locie, już chyba chciał… zaczynał pragnąć, pożądać. Oddał mocniej pocałunek przyciągając dłonią głowę pochylonej przy nim kobiety. Już chciał, żeby były nagie. Chciał je widzieć, czuć i dotykać. Chciał wiedzieć, dlaczego się z nimi kocha.

Czuł gorące wargi na członku, przesuwające się coraz szybciej w górę i w dół. Sięgnął wreszcie do bluzki całującej go kobiety. Prawie zerwał ją z niej. Po raz pierwszy wtedy spojrzał jej w oczy. Lśniły, mieniły się iskrami tęczy, śmiały się, dla niego, do niego, przez niego. Takie oczy tylko można kochać. Spojrzał na kobietę, kucającą między jego nogami.
Poruszała rytmicznie głową. Wywoływała w nim dawno zapomniane odczucia; nostalgii, a zarazem skrępowania. Ale ruch jej głowy był tak słodki, że mógłby trwać wieczność…
Nagle, jakby wiedziona jego podpowiedzią, położyła dłonie pod jego uda i je uniosła.
Przesunął się bardziej w jej kierunku i oparł głowę na kolanie młodszej kobiety. Druga tymczasem uniosła jego uda bardzo wysoko. Dziwnie się przez chwilę czuł, tak rozkraczony, z nogami szeroko w górze. Kolano spod głowy znikło, i nagle pojawiła się nad nim kobieta.
Delikatnie usiadła mu na twarzy. Odsunęła zawadzający skrawek bielizny, chwyciła obie jego nogi, ciągle zawieszone w przestrzeni i przyciągnęła ku sobie. Poczuł wzbierającą w nim rozkosz, razem ze smakiem soków, pomalutku sączących się z jej różowości. Wpił się w nią zachłannie. Poczuł najpierw język w odbycie, potem palec, potem jakby naśliniony palec…

Nagle poczuł w sobie coś twardego i śliskiego, coś na kształt…. Chciał zobaczyć co to, ale siedząca na nim kobieta nie pozwalała. Poczuł pierwsze pchnięcie, delikatne, ale i tak zabolało. Chciał wtedy wstać, ale ręce trzymające go były silniejsze. Kobieta nad nim pochyliła się do jego nóg i objęła rękami pośladki, rozszerzając je przed kolejnym pchnięciem. Teraz wyraźnie poczuł ból, ale też…. dziwną przyjemność. Dziwną, dziką, nieopanowaną, nieznajomą. To było coś nowego. I zupełnie innego. Nieznajoma dzikość obezwładniająca zmysły.

Dobrze, że nieznajoma, bo byłby już dziś niezłym pedałem – przemknęło mu przez myśl.
Kobieta nad nim kładła się na nim coraz bardziej, coraz mocniej rozszerzając nad nim uda.
Wiedział, że niedługo będzie szczytować. Każdy jej mięsień to obwieszczał. Skupił się na łechtaczce. Zaczął ją drażnić z lewa na prawo, nie jak dotychczas, zahaczając o nią podczas wędrówki z góry na dół. Lewo, prawo, lewo, prawo, otoczenie językiem wzgórka, góra, dół.
Lewo, prawo, lewo, prawo, otoczenie językiem wzgórka, góra, dół. Wnioskował z drżenia jej nóg, że to będzie zaraz. Chociaż nie chciał się przyznawać przed sobą, ale sam też dochodził.

Czuł te pchnięcia i rozlewającą się po całym ciele rozkosz. Już nie było bólu, tylko rozkosz. Nie chciał tak, nie umiał, nie rozumiał, ale pragnął jeszcze chwilę. Jeszcze jedną, nim doprowadzi kobietę do ekstazy. Wtedy wzięła go do ust. Poczuł tryskające na usta jej perły rozkoszy, trochę słone, bardzo erotyczne, spróbował tego po raz pierwszy i…. dostał orgazmu. Czuł, jak kobieta wyzwala się z soków, biorąc wszystkie jego. Eksplodował parokrotnie… nie wypuszczała go z ust. Chciałby trwać zanurzony w niej do końca świata. Czuł zanikające w sobie ruchy czegoś sztywnego.

Wyprężył się w końcu, podobnie jak kobieta nad nim. Chciał pomalutku wygramolić się z tej dość dziwnej sytuacji, ale kobieta nad nim twardo siedziała. Nikogo już przy jego nogach nie było, więc opuścił je powoli na ziemię. Kobieta nad nim jednak nadal trzymała go w ustach.
Delikatnie ją pociągnął za ramię. Bez skutku. Za drugie ze skutkiem podobnym.
Usiłował teraz trochę mocniej wykręcić jej rękę. Bez odzewu.

Dobra, jak chcesz tak, to możemy zagrać. Przyciągnąłem obie dłonie ku sobie i zatrzymałem je na jej udach. Chwilę rozważałem możliwość, że po pchnięciu, może się gdzieś uderzyć, ale jednak pchnąłem. I to mocno. Kobieta nade mną wyfrunęła, jakby dostała skrzydeł.
Rozejrzałem się desperacko dookoła. Leżałem w łóżku… Obok powstawała właśnie na kolana szczupła, naga, młoda brunetka. Co to było w takim razie, te urojenia… jawa, sen… sen w śnie? A może reminiscencje dzieciństwa…? Czy może majaczenia na łożu śmierci?

– Czy ty zawsze, jak dochodzę, musisz mnie odpychać? – moja żona wygięła usta w geście niemej reprymendy. – Jak tak dalej pójdzie, do czterdziestki nie doczekasz się jedenastki piłkarskiej synów.
– Wiesz, kochanie…- sennie wymruczałem – chyba od następnego razu wprowadzę parę innowacji do naszego związku…

Scroll to Top