Zbigniew i Lucyna

Lucyna nigdy nie miała za grosz taktu. Niemal co chwilę wybuchała głośnym, perlistym śmiechem. „Ha ha ha”, ojej a cóż za dźwięk to był, o ho!! Sąsiedzi z całej kamienicy zostawiali garnki na gazie i szybko zatykali sobie uszy. „Pojebana jest, ot co” komentowali wracając po chwili do pozostawianych zajęć. A Lucyna? Jak gdyby nigdy nic pieściła się znowu, gdyż to podczas brandzlowania wydawała z siebie właśnie takowe wyżej wymienione dźwięki. Tak, tak, cipkę smarowała palcami jak świeży chleb tłustym smalcem.

Zbigniew mieszkał raptem dwie ulice dalej ale wierzcie lub nie nigdy wcześniej się nie widzieli!! To przecież niepodobna tak los oszukiwać, żeby nigdy na siebie się nie natknąć.. A jednak tak było. Zbiniu (tak mówili na niego znajomi) miał jeden wielki problem. Miał MAŁEGO!! A nawet nie małego- mikrona miał wręcz, gąsieniczkę, igłę, tyci tyci.. Dramat. Onanizował się jednak też, a jakże. Brał to swoje maleństwo między paluszki swoje i pocierał delikatnie coby tego nie zranić i delikatnie, krok po kroku masturbował się. Rozkładał przed sobą całą prasę erotyczną (wstydził się wyjść po pornola lub świerszczyk, więc zostawały mu reklamy bielizny z Tesco) i doprowadzał się do ekstazy, roniąc w kulminacyjnym momencie kropelkę speremki na równiutko rozłożony biały ręczniczek. Ach!!

Nieszczęśliwi byli oboje, bo choć Lucyna przy orgazmie się śmiała, to i przez łzy był to śmiech. Od ponad roku w celibacie żyła po tym jak jej mąż nieboszczyk Stanisław na umór upić się raczył i zasnął w zaspie przy minus 30 stopniach. Jedyny plus przy tej tragedii był taki, że dziwna rzecz stała się przy pogrzebie. Mimo starań grabarza i osób myjących zwłoki nie sposób było ukryć ogromnej erekcji Stanisława nabytej zapewne podczas szoku termicznego. Nic więc dziwnego, że wśród jęków żalu zdarzył się tu i ówdzie również jęk zazdrości i podziwu, gdyż Staszek oręż miał zacny i pochwały godny.

Ale co do naszej pary to kiedyś musieli się spotkać. Jakże inaczej – podczas zakupów. Zbigniew pchał przed sobą wózek pełen wiktuałów gdy nagle łuup!, wjechał nim prosto w duży tyłek Lucyny. Po prostu zapatrzył się na promocję ketchupu. Lucyna odebrała to jako odważny podryw (w końcu z niejednego pieca chleb jadła i niejeden bat pod nosem miała), uśmiechnęła się zalotnie i zdmuchnęła sobie grzywkę do góry. Wiedziała, że to na sto procent działa na facetów.

– Ohoho – mruknęła z podziwem patrząc na wypełniony po brzegi koszyk Zbigniewa.
– Mmm – uśmiechnął się Zbych, bezwiednie wysuwając jedną nogę do przodu, przyjmując przez to postawę zgoła rycerską.
– Lucyna – wyciągnęła swoją energiczną rączkę Lucyna, niby po chuja sięgając.
– Zbigniew- wyciągnął swą zimną i miękką prawicę Zbigniew (po chuja sięgnął nią już dzisiaj dwa razy).

Tak i oto się poznali. Rozmowy między nimi było niewiele, bo po pierwsze nieśmiali byli, a po drugie kolejka napierała. Ale prąd namiętności pozostał, a jakże! Zbigniew przepuścił szarmancko Lucynę do kasy a sam, taksując jej zwinne pośladki przerabiał w myślach wszystkie pozycje Kamasutry, które mogliby wypróbować gdyby tylko nie miał w spodniach takiego małego ślimaka. Jednak znalazł w sobie na tyle odwagi i tupetu, by na przystanku tramwajowym zapisać sobie długopisem na ręce jej numer telefonu. Co prawda zanim wrócił do domu ręka spociła mu się na tyle, że zniknęły dwie ostatnie cyfry, ale że miał dużo czasu i determinacji, po osiemdziesięciu sześciu próbach dodzwonił się wreszcie pod właściwy numer.

Po dwóch tygodniach flirtu umówili się na dogging. To znaczy na wspólny spacer ze swoimi psami. Mieli niedaleko swoich domów taki stary, mało uczęszczany park. Ale mimo tego że oboje zauroczeni byli sobą straszebnie, rozmowa jakoś się nie kleiła, w przeciwieństwie do bielizny na ich kroczach. No i wreszcie musiało się to stać!! Zbigniew nie wytrzymał napięcia i puścił głośnego bąka, aż echo poszło po blokach!! Paradoksalnie był to punkt zwrotny ich randki. Spojrzeli sobie głęboko w oczy, chwycili się za ręce i zrywając z siebie ciuchy niezręcznie, nieporęcznie, ale jakże namiętnie. Psy spierdoliły.

Krzaki olszyny i późna pora skrywały ich nagość, co i dobrze się stało, bo gdyby Lucyna zobaczyła przyrodzenie Zbiga w stanie spoczynku umarłaby ze śmiechu. Jednak Zbig zdołał wykorzystać to kilkunastosekundowe skonfundowanie i trąc kutasika nerwowo rączką lewą zdołał doprowadzić go do jako takiej, kilkucentymetrowej używalności.

– Chonotu, zrobię ci laskę – szarpnęła go za włosy łonowe Lucy i przypadła go do zimnej ściany. Stali na lekkim wzgórzu z widokiem na miasto. Akurat wzrok Zbiga padał centralnie na migający mdłymi neonami supermarket i zorientował się on, że nie dokupił srajtaśmy, ale to rozbieganie myśli trwało dokładnie dwie sekundy – tyle ile droga języka Lucy do kutasa Zbiga.

Zrobienie laski nigdy nie nabrało wcześniej bardziej dosłownego znaczenia. Lucy bowiem naprawdę musiała zrobić Zbigowi laskę bo jej tam NIE BYŁO!! Ale ona wzniosła się na wyżyny ssania, obciągania, podszczypywania, kąsania, spluwania, zlizywania, rozcierania, trzepania i innych czynności erotycznych. I już po chwili fanfary mogły oznajmić rekord życiowy Zbiga – osiem centymetrów!!

No to już był kapitał, który można było rozsądnie zainwestować!! Zbigniew odwrócił Lucy przodem do ściany i jeśli nie liczyć nerwowego falstartu w dupę poradził sobie całkiem nieźle jak na debiutanta (tak, tak, debiutanta!). Naślinił paluchy, rozchylił owłosioną brzoskwinię Lucyny (na tym polu poczyniła ostatnio pewne zaniedbania) i wziął się do dzieła.

Jebali się jak króle, to znaczy jak król z królową – krótko i chujowo. Klask, prask, mlask – te i inne dźwięki rozpraszały spokojną ciszę zmroku. Ich przyśpieszone oddechy kładły się kontrapunktem wobec spokojnego tchnienia wiatru. Rytmiczny ruch ich ciał tworzył z tego zatęchłego starego parku dyskotekę rodem z Riwiery. Trajektoria wytrysku Zbiga nakreśliła w powietrzu krótką dymiącą kreskę, niczym nonszalanckie pociągnięcie Toulouse Lautreca. Byli szczęśliwi.

Pierdolili cały biznes erotyczny, narzucający rozmiary, słownictwo, cały anturaż strojów i zachowań. Byli sobą. Owszem, wyglądali na pojebanych i tak ich odbierali ludzie, którzy zdążyli już zadzwonić na policję zaniepokojeni charczeniem Zbiga i histerycznym śmiechem Lucy (tym razem udawała orgazm, nie chciała robić przykrości swojemu kochankowi). Ale mimo wszystko tworzyli jakiś styl. Inny, dziwaczny, ale własny. I rację miał inspektor Kordecki, młody policjant, gdy zapraszając ich do suki przypomniał sobie wiersz swojego ulubionego, dawno już zapomnianego poety o pseudonimie Pierre Dolie:

„Kimkolwiek jesteś, bądź jak oceany
Dumny i szumny, póki nie przestaniesz
Nosić swój turban po słonecznej stronie
Będziesz jak anioł, dumny na swym tronie”

To nie są czasy dla poetów.. – pomyślał Kordecki. Także i on rozminął się ze swym powołaniem, jeżdżąc po nocy i zbierając idiotów z parków zamiast wydawać tomiki wierszy i puszczać słodkie, ciepłe bździny na wieczorkach poetyckich, wdychane z lubością przez rozmarzonych bibliofilów i bibliofilki. To nie są czasy dla poetów…

Scroll to Top