Zrodzone z tęsknoty

Już podczas kolacji nie mogę oderwać oczu od Twoich ust. Mówisz, oddychasz, jesz – delikatnie, jakby czule. Nawet jesz czule, wyobrażasz to sobie? Smukłe, delikatne palce chwytają widelec, oplatają wąską szyję kieliszka, miękkie wargi topisz w winie. Oczy masz czujne, jak zawsze Ty, jak cały Ty – jakby spięty gotowością do działania w każdej chwili, jakby rozluźniony spokojem sytuacji. Pół kpiący, pół rozdrażniony, mieszanka rozbawienia i irytacji.

Omawiamy nasz projekt. Twój projekt, do którego mnie zaprosiłeś, w którym chciałeś, bym stworzyła coś dla Ciebie. Jak zawsze, gdy mówisz o sobie Twoje oczy błyszczą zapałem, krzyczysz zainteresowaniem wobec samego siebie. Z pobłażliwą wyższością przyjmujesz pochwały i gratulacje, nie uchodzi Twojej uwadze dreszcz przebiegający po mojej skórze, kiedy w formie subtelnego dotyku nagradzasz i moje działania.

Nachylasz się i szepczesz coś prosto do mojego ucha, które wibruje powoli wsączanym do mojej duszy podnieceniem. Przesuwasz dłoń wzdłuż kręgosłupa, liczysz żebra szczupłymi palcami, w końcu docierasz do szyi. Miękko gładzisz obojczyk, paznokciem zaznaczasz pulsującą wzrastającą żądzą tętnicę, ledwo wyczuwalnie muskasz linię podbródka, docierasz do płatka ucha…

Dzieli nas… pół metra? To bezpieczna odległość, ale tylko wtedy, jeśli Ty pozwalasz jej być bezpieczną. Teraz to odległość trzymająca w żelaznym chwycie upolowaną, podaną na talerzu mnie. Dotykasz mnie tylko jedną dłonią, drugą niefrasobliwie wsunąłeś w kieszeń luźnych spodni, tak beztrosko opadających Ci na biodra, że niemal, niemal widzę kuszący łuk kości miednicznych, zarysowanych tuż pod delikatną skórą.

Nawet nie musisz mnie obejmować, tak dobrze wiesz, że nigdzie nie ucieknę! Nie przygarniasz mnie do siebie, nie musisz być blisko, by czuć nade mną władzę, tylko mistrzowska kombinacja dotyku pojedynczych palców, paznokci i całej dłoni pieści moją szyję i okolice, na przemian pozwalasz mi być spiętą i rozluźnioną, dostrajasz mnie do siebie, do swojego rytmu czujności i relaksu.

Zamknięte mam oczy, a przecież wiem, że kiedy w końcu cichy jęk rozedrze napiętą ciszę między nami, uśmiechniesz się z satysfakcją łowcy, który dopadł trop długo śledzonej zwierzyny. Polowanie jeszcze przed nami, ale znasz moje ścieżki, wiesz, jak mi zajść drogę…

Ekstaza sprawia, że niemal tracę przytomność. Przecież wiedziałam, że masz tak doskonale miękkie wargi, mogłam się spodziewać, że ich dotyk będzie tak obłąkańczo przyjemny. Tylko dotknąłeś nimi mojej szyi i musiałeś mnie objąć, inaczej upadłabym do Twoich stóp przepełniona szaleństwem kumulowanego niespełnienia. Sztywnieję w Twoich ramionach, to nie tak, nie należysz do mnie, nigdy nie należałeś, nie wolno..!

– Jutro…
– Jutra nie będzie. Nie pozwolę nam na jutro. Jest dziś, jest teraz, jest wieczność. Całuj mnie.

Więc posłusznie odchylam się, miękki kwiat Twoich silnych dłoni, przez moment ciemność Twoich oczu błyska tak blisko, że niemal w nie wpadam, niemal tonę, resztką świadomości zachłystuję się powietrzem i wtedy dociera do mnie, że jesteś na tyle blisko, na ile pozwalają nam ubrania. Kolejne szaleństwo, obłęd Twojego zapachu, znalazło mnie w tej krainie intymności, gdybyś cały był zobrazowaniem tego wariactwa mojego – byłbyś mężczyzną walczącym z żywiołem, żeglarzem samotnym na wzburzonym morzu, doświadczonym drwalem w ciemnej kniei, bohaterem walczącym z pożarem, wędrowcem niestrudzonym w wichurze… Mężczyzną byłbyś, gdybyś był zapachem.

Jesteś. Byłbyś. Obejmujesz mnie, a ja tonę w Tobie, odchylam głowę i pozwalam naszym ustom na spotkanie, bo tak chciałeś. Musiałabym się wstydzić suchości ust, drżenia warg, nieśmiałości języka – gdyby nie to poczucie bycia najbardziej upragnioną istotą tej chwili.
I to, co jest, co było i co będzie teraz (bo jutra nie ma) – to jest tak, jakby spotkały się dwie niewidome dusze i żeby się poznać, muszą użyć rąk, delikatnie i czule, bo znają eteryczność poznawanego materiału.

Odkrywasz mnie dla siebie całą i to jest tak, jakby ja siebie odkrywała – bo nowa jestem w Twoich oczach, nie znana sobie. Nie znałam przedtem tylu zagięć ciała moich, które Twoje usta zwiedziły, nie znałam wrażliwości mojej skóry, dla której Twój oddech wręcz huraganem, nie wiedziałam nic o jękach dla Ciebie tylko wyszeptanych z głębi trzewi, nowymi oczami patrzę na Ciebie, gdy już wiem, co przyjemne, co rozpędzi nieuniknione.
Nie pozwalam sobie na słuchanie Twoich obietnic, to element naszego spektaklu, tylko brzmienie głosu jest choć trochę dla mnie, nie treść. Pozwalam sobie na tyle, na ile Ty mi pozwalasz – bo tylko Tobie wolno kreować rzeczywistość, w której pozwalasz na choć chwilę „nas” istnienia.

Krzyk nas łączy, esencja, centrum, apogeum. Ale pot już dzieli, już powoli odsuwamy się od siebie, jeszcze nieświadomi, że to już na kolejne zawsze, że to się już nie powtórzy i nim się zorientowaliśmy – już jest po i zrodzona krótkotrwałym spełnieniem niechęć nie pozwala na naturalność emocji początku. Zamykam oczy, pozwalam nieść się już spokojnemu morzu Twojego zapachu – o to znalazłam żeglarzowi bezpieczny port chociaż na chwilę. Oto drwal może zaufać drzewom giętkim i mocnym, że ochronią przed deszczem i złej zwierzyny nie puszczą, oto ogień został opanowany, wędrowiec znalazł zaciszną dolinę.
Oto Mężczyzna znalazł Kobietę.

Nie wiem nic o pożądaniu, póki nie spalę się cała. Nic o tęsknocie nie powiem, póki żyję. Bo jeśli tęsknota żyć mi pozwala – to to tęsknota nie jest, tylko sentyment lekki, wspomnienie miłe zaledwie. A pożądanie, namiętność, żądza – to puste słowa jedynie, jeśli rozsądku choć odrobina pozostała, jeśli miejsce na moralność, sumienie czy wstyd zostało.

Nie umiem dobrze opisać fantazji. Drżę cała w środku, ale to ułamek zaledwie tego, co potrafiłabym przeżyć przy Tobie. Nic mnie nie wypełnia jak nasza gra wspólna, jak Twoja uwaga i precyzja, nic takiego niespełnienia nie rodzi jak spełnienie choć raz otrzymane od Ciebie.

Ale tego nie ma. Nie ma, nie było, bo przeszłości nie ma. I nie będzie niczego, bo nie pozwalasz jutru na istnienie. Teraz jest, jest dziś, jest wieczność.
Ja jestem. I samotność.

Scroll to Top