Biały Szkwał

Wyluzowałem trochę szoty grota, bo jacht zaczynał płynąć w zbyt dużym przechyle.
– X, zaraz robimy zwrot, już chyba przejechaliśmy zatokę. – Krzyknąłem pod wiatr do Dawida, trzymającego się kurczowo relingu i zaczynającego objawiać typowe symptomy choroby morskiej.

Tak silny wiatr nie był w naszych planach. Jeszcze pół godziny temu płynęliśmy spokojnie prawym halsem, wypatrując oazy ciszy i bezludzia, jak o wspomnianej zatoczce wyraziła się barmanka z knajpy w Mikołajkach.
Śniardwy są niebezpiecznym jeziorem, płytkim, dość szybko przybierającym na fali, w miarę wzrostu siły wiatru. Przy tym mają parę mielizn, gdzie skutecznie można pozbyć się powłoki kadłuba o niewidoczne kamienie. Mając to wszystko na uwadze naprawdę zacząłem się obawiać o bezpieczeństwo załogi i suchość całego naszego dobytku.
– X! Zwrot! – Dawid odknagował szot foka. – Jestem, sir. – mimo niepewnej miny trzymał fason.

Przełożyliśmy się na lewy hals, kierując się w stronę niewyraźnie jeszcze widocznego przesmyku wsród sitowia.
– Widzisz to? – krzyknąłem. – Tam płyniemy i pierdolić oazy ciszy i bezludzia. – Kiwnął potakująco głową. Jakby w odpowiedzi na ostre słowa na jachcie, Bóg Jezior zesłał nam pierwsze krople deszczu.
– Schowaj radio do kokpitu i podaj mi sztormiak.

Basia wychyliła blond główkę z kajuty.
– Masz. – rzuciła we mnie żółtą płachtą. – Dawid, chodź do mnie, zmarzlaku! – Dawid posłusznie wślizgnął się do środka, zabierając jakimś cudem radiomagnetofon i nie waląc nim o ścianki kokpitu przy tak szybkim ruchu. Trzymając kolanem ster, zasunąłem za nimi pokrywę włazu, jednak zablokowała się w połowie drogi. Dobre i to, będą osłonięci od deszczu, a przy tym odetchną świeżym powietrzem po burzy.

Ale jak na razie, wiatr się wzmagał, ale żadnych błyskawic nie było. „To niezbyt dobry omen” pomyślałem. „Może zdążymy tam dopłynąć, zanim nas zdmuchnie”.Widziałem już wyraźnie kępy sitowia, mimo szarzejącego dnia, gdy nagle niespodziewany szkwał uderzył z boku. Nie widziałem żadnych jego oznak na wodzie, która powinna się marszczyć pod naciskiem wiatru. „Spryciula” pomyślałem, „szybujesz tuż ponad falami”. Nie ze mną takie numery, Brunner. Wyluzowałem całkowicie szoty grota, tak że jego górna część zaczęła łopotać. I nagle znowu, niespodziewanie, wiatr uderzył z przeciwnej strony, gwałtownie przerzucając grota na drugą stronę. Ledwo zdążyłem się uchylić przed nadlatującym bomem. „Ty skurwielu…”

– X! Zrzucamy grota! – wrzasnąłem w kierunku kokpitu, ale Dawid już wyglądał, zaniepokojony ostatnim podmuchem. Wyczołgał się i wskoczył na nadbudówkę. Odknagował z masztu fał grota i zaczął go powoli opuszczać.
– To jak tam dopłyniemy?
– Na samym foku. Zaraz chyba porobi się coś więcej, niż tylko zwykły sztorm –
Odkrzyknąłem, próbując zebrać się w kupę. Już raz kiedyś coś takiego przeżyłem. Podczas zwykłych, sobotnio-niedzielnych regat, nagle ni stąd, ni zowąd, z zachodu zaczęło brakować przestrzeni. To znaczy przesuwała się ku mnie jakby ściana, kurtyna, za którą nic nie było widać. Wiatr o niesamowitej sile porywał z pól ziemię, trawę, małe szczątki przedmiotów i niósł to ku mnie, zbliżając się w nieprawdopodobnym tempie i tworząc nieprzeniknioną zasłonę pyłu i deszczu. Wtedy zrzuciłem żagle i ustawiłem jacht w kierunku wiatru. Niewiele to pomogło, gdy wyrwany z wantami maszt przefrunął mi ponad głową. Łódkę obróciło z wiatrem i tak płynąłem przez parę minut trwania huraganu, walcząc o życie w łupince pośród nagłej kipieli.

Takiego scenariusza teraz właśnie się obawiałem. A na tak dużym jeziorze jak Śniardwy, to podwójnie groźne, bo w razie wywrotki człowiek jest zdany tylko na siebie, nikt wtedy nie przypłynie z natychmiastową pomocą. Gdy siedmiometrowy, mieczowy jacht się wywraca, i gdy nie jest odpowiednio wyposażony w pływaki, wtedy nagle człowiek z całym bagażem ląduje w wodzie, modląc się tylko o jedno, żeby przeżyć i żeby nikomu nic się nie stało.
Co prawda nie widziałem żadnych zwiastunów białego szkwału, jak nazywają takie zjawisko żeglarze, ale czułem to całym sobą, całą duszą człowieka, który wychował się nad wodą. Gdzieś to tu jest i prędzej, czy później do nas dojdzie. Płynęliśmy na samym foku coraz szybciej, Dawid walczył z grotem, usiłując go zrefować na bom. Łopot foka i refowanego grota wypłoszył nawet z kajuty Basię.

– Co się dzieje?
– Wejdź z powrotem i trzymaj się masztu – krzyknąłem do niej. – Najlepsze dopiero przed nami.
Oczka jej się zaokrągliły, widziałem, jak błagalnie spojrzała na Dawida, ale ten zajęty był zwijaniem żagla.
– To aż tak źle?- spytała.
– Po prostu wejdź do środka, nie moknij, zaraz będziemy w zatoczce.

Rzeczywiście już dopływaliśmy, byliśmy ze sto metrów, gdy nagle coś zagrzechotało. Zagrzechotało, po czym jakby ktoś zaczął wybijać werblem wersety śmierci. Łup, Łup, Łup. Uzmysłowiłem sobie, że to miecz haczy o kamienie i gdy skrzynka mieczowa się rozleci, natychmiast będzie po nas.

– X! Kurwa, zostaw grota i chodź do steru! – gwałtownie rzuciłem się do korby od miecza. Zacząłem nią kręcić jak oszalały, aż poczułem, że jacht przestaje wibrować. Szczęśliwie wiało teraz z boku i tyłu , tak że nawet prawie bez miecza miało się sterowność. Wpływaliśmy do zatoki otoczonej lasem, do krainy bezpieczeństwa, do oczekiwanego przez rozbitków lądu. I nagle, tak jak wszystko się zaczęło, nagle się skończyło. Wpłynęliśmy w głąb zatoczki, i drzewa osłoniły nas od wiatru. Dawid wyprostował się dumnie przy sterze.

– No, chyba mamy z głowy – Puściłem do niego oko. – Nie wywołuj wilka z lasu…
– Ale tu pięknie… – zawiesił głos. Rozejrzałem się dookoła. Wpływaliśmy powoli na plażę, długości jakiś 20 metrów, całkowicie pustej, nie zdradzającej niczym, żeby ktoś był tu przed nami. Okalający las robił wrażenie zasłony, specjalnie spuszczonej na to urokliwe miejsce, zasłaniającej innym widok.
– Ja pierdolę…. – bezwiednie mi się wyrwało, jak każdemu żeglarzowi, który widzi na Mazurach kawałek dziewiczego lądu, czego przecież tam nie ma.
– Hej, od teraz zażądam od was fanta za każde przekleństwo. – Basia objawiła się, lekko blada, właściwie blada jak ściana.

– Fanta, czy funta? – uśmiechnąłem się. Czułem, jak wewnętrzne napięcie powoli topnieje. – Jak się czujesz?
– Pomału odmarzam…. ze strachu….- Wyłoniła się cała z kajuty. – Cała się trzęsłam…. To … normalne tutaj? – – Tylko dlaczego ciągle siąpi?
– Zaraz przestanie… chyba – pocieszyłem ją lekkim tonem, choć zwalały się ze mnie grudy przerażenia.

Tak, chyba czegoś takiego już dawno nie przeżyłem, obawa o nich, o wypożyczony jacht, o nasze pływające mienie, nasz pływający dom, delikatnie podcięła mi skrzydła elokwencji. Bo obawiałem się przede wszystkim o nich, o Dawida, X-ksa, bo zawsze kogoś odiksowywał („odiksuj go, ten dupek jest niewart wzmianki”), o jego żonę Basię, XX-ównę, jak słusznie możnaby domniemywać, i o cały nasz sprzęt na jachcie, ubrania, kuchenkę gazową na propan-butan, zapasy jedzenia, sam jacht, (rejsu nie zdążyłem ubezpieczyć), kluczyki do zostawionych w depozycie samochodów, karty płatnicze i samą gotówkę. Pieprzyć telefony komórkowe. Jednym słowem spadało ze mnie to obciążenie, że namówiłem ich na rejs, który mógł się niewesoło skończyć.
– Przeżyliście przynajmniej coś, o czym opowiecie wnukom.
– Ja wiem? – Basia się zastanowiła – Chyba nie będę opowiadać wnukom, jak puściły mi zwieracze.

Przycumowaliśmy na samej plaży; zdjąłem sandały, podwinąłem nogawki i wyskoczyłem do wody zawiązać cumę dookoła najbliższego drzewa. Spojrzałem na jezioro, powoli się uspokajało. Dlaczego właśnie z nimi „biały szkwał”?
Przecież pływałem tyle, że wystarczyłoby na paru ludzi, a przeżyłem to tylko raz. Byli przyjaciółmi, jedynymi jacy pozostali mi po rozwodzie z żoną. Spotykaliśmy się zwykle na corocznych imprezach, typu urodziny-imieniny, czasem Sylwester, w mieszanym towarzystwie, ich, mojej żony i moim. Jednak po rozwodzie tylko oni dali znać, że są ze mną. I są od 10 już lat. I nie chciałbym ich przenigdy stracić. A na pewno nie w takim niezobowiązującym, wakacyjnym rejsie.
– No dobra, odpalamy maszynkę i robimy kolację. – Wskoczyłem na łódź. – Trochę nam to zajmie.

Nie zajęło długo. Po parunastu minutach już zajadaliśmy z wielkim smakiem kanapki, przegryzając białą kiełbasą z chrzanem.
– Jak taki był pierwszy dzień urlopu, to czego spodziewać się dalej? – Basia się przeciągnęła, wyraźnie wracały jej kolory.
– Jak Hitchcock mawiał, najpierw na początku filmu trzęsienie ziemi, a potem napięcie musi rosnąć – Dawid zamarkował wywracanie się łodzi, rozkładając ramiona, bezskutecznie usiłując się czegoś złapać, i przechylając się na bok.
– Kurwa, X, jakoś mnie to nie śmieszy – lekko mnie to wzburzyło. Przed chwilą był w trudnej sytuacji, a teraz tak po prostu robi sobie z niej jaja.
– O nie…. teraz płacisz fantem…. albo funtem, jeśli posiadasz. – Basia odgarnęła niesforny kosmyk opadający na czoło. – Za każde przekleństwo należy się … coś na f…
– Fucking? – Dawid aż się podniósł z prawej pryczy.
– For free? – zapytałem.
– For friends – Basia się odezwała, nadal trzymając nasz niepisany słowny żart na f.
– Fucking females…- wyrwałem się z odpowiedzią.
– Nie no, teraz wyjmuj albo funta z kieszeni, albo fanta z rozporka – Basia zdecydowanie kiwnęła głową. Nadal się bawiąc spojrzałem na Dawida, ale nie ujrzałem u niego rozbawienia. Wręcz przeciwnie. Wyraźnie spoważniał, i jakby prosząco patrzył. Prosząco… O co mógł prosić, nie musiałem się długo domyślać, w kontekście wcześniejszych wypowiedzi. Obrzuciłem wzrokiem Basię; nie dojrzałem żadnego skrępowania.

No dobra, jak chcecie…
– Żeby nam się wygodniej rozmawiało, proponuję rozłożyć prycze. – Basia schowała stolik za maszt i rozłożyła swoją część pryczy, kładąc dłuższą część na skrzynce mieczowej i podpierając końcówkę od spodu nóżką.
– Jako że chyba nie masz funtów, zadowolę się fantem – spojrzała na mnie. Powoli rozpiąłem rozporek. Wstając, obróciłem się w jej stronę. Usłyszałem, jak Dawid rozkłada swoją pryczę.
Trzymałem przyrodzenie mocno, choć chciało wyskoczyć.
– Mogę spytać, dlaczego tak? – pytanie skierowałem do Basi. Spojrzała na mnie czule i zaczęła rozpinać pasek.
– Zwykle strasznie reaguję na stres pozadomowy, dąsam się, jestem jak nie ja, oklapła, oziębła, nie chciałbyś mnie znać, natomiast dziś ponad swoim strachem… dojrzałam coś więcej, a właściwie kogoś więcej, was dwóch, którzy staraliście się ze wszystkich sił nas uratować, nie patrząc na siebie i swoje słabości. Dla mnie jesteście bohaterami….spytaj Dawida, że stresowe sytuacje rozładowuję seksualnie…

Spojrzałem na niego pytająco.
– Prawdę kobieta rzecze, a może nawet czystą prawdę – przylgnął do jej warg. Objęła go rękami, odnajdując wąski skrawek nagiego ciała, między koszulką a dresem. Stałem obok nich, tuż obok jej penetrujących rąk i się przypatrywałem. Widok całującej się pary nie powinien mnie tak podniecić, w tym wieku, ale robili to tak czule i zarazem namiętnie, że nie mogłem się oprzeć. Podnieciłem się, pierwszy raz, tak naprawdę, od czasu rozwodu.
Miałem w międzyczasie kilka kobiet, ale były to przelotne związki, ukierunkowane na seks, bo zawsze coś w psychice i charakterze partnerek mi nie odpowiadało.
„10 lat? Jezu, co ja robiłem przez te lata?”

Poczułem krążącą po spodniach dłoń. Basia jedną ręką ściągała z Dawida koszulkę, a drugą ugniatała mi przez spodnie członka. Szybko znalazła rozpięty rozporek i się wślizgnęła. Wyciągnęła go na zewnątrz i spojrzała mi w oczy. Miała w sobie chyba smutek, nie wiem, jak to inaczej nazwać, połączenie przyjemności z tragedią, jakby ciągle przeżywała chwile sprzed parudziesięciu minut. Albo jakby wiedząc, że mogło to się źle skończyć, przeżywała teraz intensywniej.

Nie wiem. Nie byłem zszokowany tym, co robi, otarłem się już w życiu o różne przypadki, natomiast zaraz pomyślałem sobie, jakie przyniesie to implikacje w przyjaźni. Co dalej? Jak dalej żyć w przyjaźni z kimś, kto jest już nie tylko przyjacielem? Będąc rozwodnikiem, zdać się na kochankę i jej męża, choćby najmilszych i czerpać z tego radość życia? Poza tym to takie okropnie oklepane, te trójkąty….
Dawid wysunął rękę i ujął moje dżinsy z drugiej strony. Jednym wspólnym ruchem spuścili je na zęzę.

Potem również wspólnie obeszli się podobnie z majtkami.
Popatrzyłem na nich z góry.
– Nie patrz tak z góry, tylko chodź… – Basia po prostu to wymruczała. Uwielbiam ten tembr głosu, rozmarzony, zawsze odmienny od szarego dnia. Co nie znaczy, że jutro będzie lepsze, czy gorsze; będzie po prostu innym dniem z innym rozmarzonym, tym samym kochanym głosem…
Poszedłem, jak prosiła. Uklękłem obok jej głowy, widząc, że Dawid ssie cipkę. Wzięła mnie ciepłą dłonią, tak ciepłą, że poczułem aż mrowienie na karku, a że jestem z natury „ciepły”, (mógłbym potencjalnie ogrzać niewielkie miasto), wtedy lekko się zdziwiłem. Wzięła go jak najdroższy skarb, bardzo delikatnie do ręki, prawie nie przesuwając skórką. Dawid nie odrywał się od jej włosków łonowych, tak że skupiłem się na niej, co robi.

Klęczałem ciut za daleko, więc delikatnie pociągnęła mnie na siebie. Otworzyła usta i zagłębiła go. Nie wzięła, nie ssała, nie, nie, nie, po prostu delikatnie włożyła go między wargi. Widziałem Dawida, jak pracuje językiem, przesuwając w górę i w dół, a że był w pół zgięty, widziałem jego członka. Lśnił. Oblał się sokami. Niedaleko mu było do końca.
Przyjaciele. Kto nim tak właściwie jest? W takiej sytuacji? Czy oni, czerpiący z siebie miłość, dający mi ją na tacy, oni w małżeństwie, czy ja, bezinteresowny użytkownik ciał, także dający im miłość, ale inną, bardziej niezależną z racji bycia rozwodnikiem? Gdzie przebiega ta cienka nić, dzieląca przyjaźń i miłość?

Wszedł w nią. Rozwarła szeroko nogi, obejmując go na plecach piętami. Teraz doskonale widział, co mi robi, był o parenaście centymetrów. Szukałem jego wzroku, myśląc, że znajdę w nim potwierdzenie tego, co robimy.
Nie znalazłem.
Pieściła mnie teraz językiem od spodu, jęcząc przy każdym jego ruchu. Zsunąłem się z kolan i pocałowałem ją.

Nieprawdopodobnie namiętnie oddała mi język i czułem, że mógłbym zrobić absolutnie wszystko. Nigdy tego z żoną nie czułem, ani z żadną z kobiet, z którymi sypiałem. Oddałem pocałunek, biorąc jej cały język, wsysając go w siebie, w swoje usta, liżąc, chłepcąc, spijając jej ślinę.. Oddała mi się, jakbym posiadał ją całkowicie, mimo że w niej był mąż. Ale czułem, że to do mnie będzie należało ostatnie słowo. Niesamowita spójność pocałunku, dopasowanie, wzajemna empatia, i przede wszystkim czułość….tak…trzeba czuć drugiego człowieka, nie węchem, ale podświadomością, dopiero wtedy jest się z nim naprawdę.

Dawid dochodził. Widziałem to i po nim i po niej, gdy wyjęła mnie na chwilę, oddychając przerywanie, ale zarazem głęboko. Wspaniałe. Dochodzili wspólnie. Wiedziałem już przedtem, że to dopasowane małżeństwo, ale nie sądziłem, że aż tak. Ona pierwsza zaczęła krzyczeć, ciągle trzymając moją końcówkę w ustach , on zaraz za nią. Szczytowali przez dobrą minutę, w trakcie wyszedł z niej i spryskał wszystko dookoła, także część spadła na mojego członka. Roztarła nasienie po piersiach, po czym włożyła jak najgłębiej mogła mojego członka do ust.

Chciała chyba przez to powiedzieć, że sperma jej męża jest najlepsza. A może była podniecona jeszcze na tyle, żeby mnie dokończyć? A może to tylko pieprzenie, bo ludzie zachowują się całkiem różnie w różnych sytuacjach, opierając się na podświadomości, a nie na rozumie?

W każdym razie wtedy dopiero dostrzegłem oczy jej męża. Dawid spojrzał na mnie, siedzącego z fiutem w jej ustach, i leciutko się uśmiechnął. I nagle zdałem sobie sprawę, że tak właściwie na nich nie zasługuję, bo chyba nie zrobiłbym tak samo w podobnej sytuacji. Byli lepsi… jako ludzie i jako nierozerwalny związek.
Ciężko zdać sobie sprawę, że istnieje ktoś lepszy, prawda?

Scroll to Top