Droga do Pornopolis II

Ostatnie dwa dni wywróciły jego życie do góry nogami. Do tej pory był tolerującym otaczający go system młodzieńcem, gotowym wiele znieść dla wygody i poczucia bezpieczeństwa. Niestety pasja do nowej dziewczyny skończyła się na sytuacji, która została niefortunnie odczytana za próbę gwałtu. Po ślubie to pojęcie prawdopodobnie nie funkcjonowałoby, niestety w jego sytuacji nie było okoliczności łagodzących. Dodatkowo, jak mówili ludzie, jego bliski znajomy dopuścił się morderstwa najbardziej szanowanej osoby w wiosce – kapłana i zbiegł w kierunku stolicy wszelkiego zła – Tiangun.

Zostawiliśmy naszego bohatera w nocy poprzedzającej odejście. Wyruszył bladym świtem, kierując się ku ginącym w porannej mgle wieżom. Czuł dziwną satysfakcję, jakby czekał na impuls, który wypchnie go z gniazda. Nawet tak nieprzyjemny, zarówno dla niego jak i całej społeczności.

Rozdział Drugi

Po kilkudziesięciu minutach marszu dotarł do jednej w wielkich autostrad prowadzących do miasta. Podążał wzdłuż niej, aż doszedł do zatoczki awaryjnej ze stojącym w niej tirem. Mężczyzna mrucząc coś do siebie pod nosem, grzebał w odsłoniętym silniku. Minęła prawie minuta, gdy wreszcie zauważył obserwującego go chłopaka.

– Czego tu? – warknął niemiło.
– Chcę dostać się do Tiangun, jedzie pan w tamtą stronę?

Mężczyzna rozłożył ręce, wskazując na rozbebeszony samochód i syknął cynicznie.
– Stoję raczej.
– Mogę w czymś pomóc? – zapytał Rag.

Kierowca wybuchł śmiechem.
– Ghadra – palaam specem od maszyn, rozwalasz mnie chłopaku. Nie zrozum mnie źle – nic do was nie mam i pewnie też niewiele wiem. Mieszkacie sobie w tych małych wioskach w okolicy, żyjecie bez technologii i modlicie się, tak?
– Można tak powiedzieć.
– To co mi tu wyskakujesz z ofertą pomocy, błagam. Jeśli chcesz, mogę podrzucić, ale dopóki ten wrak nie ruszy, postój sobie tu z boczku, ok?

Rag cofnął się i usiadł na krawężniku, z ulgą zrzucając plecak na ziemię. Kierowca dłubał coś pod podniesioną kabiną samochodu, przeklinając od czasu do czasu.

– Po co w ogóle pchasz się do Tiangun, nie jest to dla was przypadkiem ostatnie miejsce jakie możecie odwiedzić? – rzucił, widząc kątem oka, że chłopak ciągle na niego czeka.
– Można tak powiedzieć.

– Rozmowny to ty nie jesteś, co? Nie wnikam po co chcesz tam jechać, wali mnie to konkretnie kolego, jeśli jednak chcesz jechać, to zabieraj dupę z krawężnika, bo ruszamy.

Mężczyzna opuścił kabinę na miejsce, zdjął robocze rękawiczki i wspiął się do szoferki. Po kilku próbach silnik zaskoczył, a Rag jakby czekając na tę chwilę, władował się do środka. Powoli ruszyli i stopniowo zaczęli przyspieszać, aż po osiągnięciu prędkości rejsowej opuścili pas awaryjny i włączyli się do ruchu.

– Co chcesz robić w Tiangun? – zapytał kierowca.
– Nie wiem.
– Nie wiesz. Życzę ci powodzenia kolego, będziesz go potrzebował. Tam jest dżungla chłopaku, gęstsza od tych waszych wioskowych krzaków. Widziałem trochę Ghadra-palaam, ale zapewniam cię, że łatwo im nie było.

Rag nie słyszał go. Przed nim rosły majestatyczne konstrukcje, stawały się większe niż w jego snach. Zakazany owoc jak ziemia obiecana, prawie na wyciągnięcie ręki.
– Niedługo będzie zajazd, chyba ostatni przed odbiciem na wschód, tam cię wysadzę, bo będę tankować.
– Nie jedzie pan do miasta?
– Ciężarówki nie mają wstępu do centrum, poza tym objeżdżam wszystko dookoła, musisz sobie poradzić sam.
– Rozumiem – Rag wyjął zmiętą kartkę papieru z zapisanym adresem – czy wie pan gdzie to jest? – zapytał.

– To jest bardzo blisko centrum, bogata dzielnica.
– Dzięki.

W zajeździe wyskoczył na chłodny, szorstki beton i powoli ruszył mniejszą drogą w stronę miasta. Po kilkunastu minutach marszu dotarło do niego, że tym sposobem zajmie to wieki. Zniechęcony, pomimo ekscytacji otoczeniem stanął i zaczął machać do przejeżdżających samochodów. Po kilku nieudanych próbach zaczął iść do przodu, nadal próbując. Uderzyło go osamotnienie w tłumie, zupełna ignorancja zabieganego otoczenia wobec jego sytuacji.

Ku jego zaskoczeniu, zatrzymał się opływowy samochód w kolorze podpadającym pod róż. Drzwi po stronie pasażera uchyliły się do góry. Schylił się i zobaczył młodą blondynkę za kierownicą.
– Cześć! Podrzucić cię?
– Byłbym wdzięczny – odpowiedział niepewnie.

Wrzucił plecak na tylne pseudo-siedzenie, wpełzł na fotel, a drzwi bezszelestnie zamknęły go w środku. Nagle maszyna wyrwała do przodu wgniatając go w oparcie, a przez muzykę przedarł się ryk silnika. Za pierwszym zakrętem oślepiło go wschodzące między wieżowcami słońce.

– Jesteś Ghadra, prawda? Witaj w Tiangun!
– Dzięki. Chciałbym się dostać w to miejsce – pokazał jej papier – możesz mnie tam podrzucić?
– Jasne. Jestem Cynthia, miło mi.
– Ragadaal.
– Jestem taka podekscytowana, dużo o was słyszałam.
– Naprawdę?
– O tak – uśmiechnęła się podejrzanie.
– Na przykład? – pociągnął ją za język.

– No wiesz… – zachichotała.

Rag nie miał bladego pojęcia o czym mówiła, ale za to przyjrzał się Cynthii uważniej i stwierdził, że kobiety w Tiangun wcale tak bardzo nie różnią się od Ghadra. Co więcej, Cynthia była niższa od Shaasti i wydała mu się niezwykle egzotyczna ze swoją urodą. Była lekko przesłodzona, z różowymi tipsami i sprawiała wrażenie rozpieszczonej nastolatki, co nie zmieniało faktu, że strasznie go ciekawiła. Z jasną cerą była zupełnie inna od kobiet Ghadra. Z pod spódniczki wystawały długie nogi, sprawnie operujące biegami. Ze zdziwieniem zobaczył, że była bosa, widocznie nosiła buty na wyjątkowo wysokim obcasie i zdejmowała je do jazdy.

Samochód mknął, mijając kolejne przecznice, a Rag jak gąbka chłonął nowy świat przemykający za szybą. Nagle dziewczyna zahamowała i skręciła do podziemnego parkingu.
– Jesteśmy na miejscu? – zapytał zdziwiony, ale Cynthia nie odpowiedziała, tylko zjechała trzy poziomy niżej i zaparkowała w kącie. Otaczała ich pustka, mruczący z tyłu silnik zamilkł.

Cynthia przez chwilę siedziała bez ruchu, z rekami na kierownicy, patrząc na wprost i uśmiechając się nieco, po czym zdecydowanie odpięła pas i wpełzła na Raga okrakiem, ledwo mieszcząc się pod dachem. Rozsunęła suwak odsłaniając część dekoltu i wpiła się w jego usta.

Ragadaal, sparaliżowany rozwojem sytuacji, siedział nieruchomo, pozwalając by dłonie Cynthi rozpięły jego koszulę i zanurzyły się w owłosieniu na torsie. Z wielkimi oczami był świadkiem jak dziewczyna napawa się każdym skrawkiem jego obnażonego ciała, jak rozpływa w pocałunku. Jej zapach i smak ust przeszyły go dziwną elektrycznością, serce przyspieszyło i poczuł powracające podniecenie, wyłaniające się spod stresu i atrakcji nowego otoczenia. Odcięła go od niego, wprowadzając na ciemny parking, zamykając w ciasnej, stalowej kabinie, przyciskając swoim miękkim, pachnącym ciałem, wiedzionym jakże nierozsądnym umysłem.

W końcu wyrwał ręce z atrofii, zamykając dłoń na jej włosach i lekko odciągając głowę. Cynthia jęknęła cichutko, patrzył na jej zamknięte oczy i rozchylone usta. Świadomość grzechu miłości między rasowej, której wizja spadła na niego sama i to na samym początku podróży, uderzyła go, mocno wyostrzając zmysły. Nie rozumiał, czy jest dla niej egzotycznym fetyszem, czy też miała inny powód swojego zachowania, była za to setką odpowiedzi, pchającą się w jego ręce, czekającą, by zadać nurtujące go pytania.

Pisnęła z przyjemności, gdy niewerbalnie zapytał o smak jej szyi, a ona bez dyskusji udzieliła mu odpowiedzi. Zachęcony współpracą, sformułował zapytania o smak jej dekoltu, zsuwając niżej suwak i zanurzając twarz w trzymanych czarnym, koronkowym stanikiem piersiach. Gdy jej dłonie zjechały niżej, pełzając po jego spodniach, jego odciągnęły czerń koronki, sycąc ciekawskie oczy odpowiedzią na pytanie „jak wyglądają jej aureole?”, nasuwając też automatycznie kolejne: „jaki jest ich smak?”.

Odpowiedzi przyszły łatwo, wypełniając jego usta mdłą słodyczą uległości. Drżący wydech wraz z szarpnięciami ciała oznajmił utratę kontroli w obliczu bycia ssaną. Jej palce zacisnęły się na jego wezbranym w spodniach przyrodzeniu, niecierpliwie zaczęły szarpać zamek, wydobywać go na zewnątrz. Jak obiekt kultu, zadarła go drżącymi rękami do góry. Patrząc maślanym wzrokiem, przejechała po jego powierzchni, zaczęła głaskać, coraz mocniej zaciskając palce, aż zaczęły obciągać napletek.

Cynthia wpełzła na niego jeszcze wyżej, jedną dłonią odsunęła na bok pasek majtek, drugą przytrzymała jego masywne prącie i zaczęła zsuwać się dół. Poczuł pocałunek jej mokrych warg, ciasność i opór, gdy żołądź zaczął wciskać się do środka. Jej biodra zaczęły poruszać się, pochłaniając go w gorącą, mokrą pochwę. Czuł jej egoizm i chciwość, żądzę penetracji, jak spełnianą zachciankę nowych butów, za każdym razem, gdy miała na nie ochotę.

To był dla niego pierwszy raz, gdy najlepszym określeniem sytuacji w jakiej się znajdował, było słowo „pieprzony”. Sapiąc i pojękując, zaczęła go bezczelnie ujeżdżać. Czuł żar jej ud i wilgoć spoconych pośladków. Jej ciasność i totalne panowanie nad ruchami, wybiły mu z rąk kontrolę nad aktem, kontrolę nad sobą. Łapczywie łapiąc powietrze, czuł się osaczony obłędem w jej oczach. Galopująca ku rozkoszy, wbiła się paznokciami w jego tors, wijąc jak wąż, jęczała coraz głośniej. Nie było odwrotu, nie mógł tego zatrzymać.

Czując zalewającą jej wnętrze eksplozję, Cynthia z krzykiem wyprężyła się do tyłu, ale pieprzyła go jeszcze dobre pół minuty, nim ciężko dysząc, ostatecznie dała mu spokój. Sytuacja stała się niezręczna. Zająwszy swoje miejsce za kółkiem, poprawiła włosy i bez słowa zwolniła zamek jego drzwi, które z pneumatycznym sykiem uniosły się do góry. Zrozumiał. Jeszcze dobrze nie wygramolił się z ciasnego wnętrza, gdy dwunasto cylindrowy potwór z tyłu ryknął. Drzwi opadły i auto z piskiem opon opuściło parking. Został sam, na szczęście pamiętał by zabrać plecak.

Wracając windą na powierzchnię, rozumiał już w jakim świecie się znalazł. Zimne powietrze wpadło do środka, zobaczył ponownie ulicę pełną pędzących ludzi. Wykorzystywali innych i sami byli wykorzystywani, zamykając cykl jak Ourobos zjadający własny ogon. Była to świadomość niepokojąca, stawiająca go w stanie uwagi. Wyciągnął zmiętą kartkę z adresem i przyspieszył kroku – chciał już znaleźć się na miejscu i dostarczyć list. Idąc chodnikiem, nie mógł uwierzyć, jak łatwość i nagły przebieg całej sytuacji z Cynthią odebrały smak temu wydarzeniu. Ciągle smakowało świetnie, ale było jedynie pustą przekąską, zostawiającą spory niedosyt.

Szedł z głową uniesioną w górę, wpatrując się w otaczające go kaniony ze stali i szkła. Ze studzienek buchała para, samochody trąbiły, wszystkiemu towarzyszył niezwykły zamęt. Pytając kolejnych ludzi, w końcu dotarł do celu. Niepewnie wszedł na obcą klatkę schodową i roztarł zmarznięte dłonie. Numer dwanaście znajdował się na czwartym piętrze, jeszcze raz sprawdził kartkę i zapukał do drzwi.

– Tak? – posłyszał głos wydobywający się z małej kratki na ścianie.
– Nazywam się Ragadaal Sinkh, mam dla pana list od mojego ojca.

– Sinkh? Vaan Sinkh?

Rozległ się chrzęst kolejnych otwieranych zamków, po czym drzwi uchyliły się na kilka centymetrów. W szparze zobaczył raczej niską postać o wyraźnych rysach Ghadra, podejrzliwie lustrującą go jednym, widocznym okiem. Kolejny szczęk odbezpieczył łańcuch.

– Wejdź chłopcze, pośpiesznie, pośpiesznie – popędził go, niemal wciągając do środka.

Mieszkanie urządzone było w starym, stonowanym stylu, przypominało mu ten stosowany w Bedelheim, jedyną różnicą były jego elementy. Nowoczesne, miejscowe, jedynie imitujące lub naśladujące wioskowe gusta i tradycję. Jakby mieszkaniec starał się odtworzyć część swojej przeszłości w centrum tego molocha.

– Nazywam się Gustaw Khan, nie widziałem twojego ojca od trzynastu lat. Czy jest jakiś szczególny powód dla tej jakże miłej wizytacji?

– Dopiero co przyjechałem do Tiangun, ojciec prosił, by przekazać panu list jak najszybciej.
– Planujesz tu zostać, masz inne sprawy?
– Tak, sir.

– Czy masz zatem miejsce do zatrzymania się?
– Niestety jeszcze nie.

– Nie możesz tu zostać, ale nie martw się, mam jeden pomysł. Daj mi minutę i będę z powrotem.

Gustaw wyszedł do pokoju obok, zostawiając Raga z listem w dłoni. Słyszał jak tamten dzwoni gdzieś i chwilę rozmawia. Wracając miał wyraźnie uśmiechniętą minę. Gustaw był z wyglądu nieco starszy od jego ojca, nosił okulary i staromodne ubrania, sprawiał wrażenie zamkniętego w sobie intelektualisty. Usiadł na fotelu naprzeciwko i złączył dłonie przed sobą.

– Mam sąsiadkę – zaczął – mieszka piętro niżej, ma małe dziecko i jeden wolny pokój. W zamian za codzienną pomoc w prostych sprawach jak robienie zakupów, może cię przenocować, nim znajdziesz coś innego.

– Bardzo dziękuję.
– Rozumiem, że masz dla mnie list. Czy mogę go teraz zobaczyć?

– Tak, jasne. Chciałem dać go panu wcześniej… – szybko wręczył mu lekko zmiętą kopertę.
Gustaw spokojnie rozpieczętował ją i wysunął równo złożony list.

Ciąg dalszy nastąpi.

Scroll to Top