Dzień ostatnich urodzin

Dziś są moje urodziny…
Najgorsze urodziny od dwudziestu sześciu lat. Nigdy w życiu, nie czułam się tak samotna jak dziś. Zawsze w tym dniu byli koło mnie przyjaciele. A dziś… dziś nie ma nikogo. Jest tylko butelka wina… już w połowie pusta. Jakoś mnie nie dziwi ten melancholijny nastrój. W końcu człowiek mający te dwadzieścia parę lat musi się zastanowić nad swoim życiem. Co już osiągnął, do czego zmierza? Czy wszystko rozegrał tak jak ludzka przyzwoitość nakazuje? Dlaczego skrzywdził tak wiele życzliwych mu osób? Siedzę przed komputerem i sprawdzam wiadomości… nic… ani jednego „wszystkiego najlepszego…”. Telefon też milczy jak zaklęty. Do drzwi nikt nie puka. Kurwa. Ale czy właśnie nie na to sobie zasłużyłam…? Upadły anioł z chwilowymi wyrzutami sumienia… Upadły i podły anioł, któremu zebrało się na wspomnienia.

Gdzieś, kiedyś, dawno temu, usłyszałam, że „zakazany owoc smakuje najlepiej”, no cóż… nie raz miałam okazję się o tym przekonać osobiście. Czasem to dziwny splot okoliczności, miejsca, osób i czasu, innym razem mój świadomy wybór, by spróbować to zakazane i podobno (?) nietykalne…sprowadzał mnie na tak zwane „manowce”. Tak jak tym pierwszym razem…

Swojej podłości zaczęłam się dopatrywać już od samego początku zainteresowania płcią przeciwną. Chyba każdy z nas pamięta ten swój pierwszy pocałunek – przyprawiający młode ciało o dreszcze rozkoszy. To było na koloniach. Wśród całej grupy małolatów, ktoś kto miał 15 lat, uważał się za niezwykle dorosłego. Było tylko kilkoro takich uczestników. Jego nazwijmy panem A. Był o rok straszy. Pierwsza nasza rozmowa przeistoczyła się w kłótnię – już nie pamiętam o co. Zresztą, my co chwilę się kłóciliśmy. Mimo to i tak się polubiliśmy. Nie ukrywał przede mną, że w rodzinnej miejscowości zostawił dziewczynę. Był z nią od paru miesięcy. Jeśli miałby zerwać to tylko osobiście. Jednak mi szkoda było czasu, żeby czekać. Już wtedy dziewczęce nieśmiałe gierki, podpatrzone na filmach, pomogły zdobyć mi cel. Pan A. był mój. Zakochałam się bez pamięci w błękitnych oczętach pana A. Oczętach, które miały kolor gorącego i ognistego kobaltu, który czasem potrafi przybrać odcień chłodnej szarości Północnego Atlantyku. Stanowiły żywy kontrast z wiecznie roztrzepaną blond czupryną. Nie przeszkadzało mi to, że nie chodzimy za rękę, że nie obnosimy się ze swoim zauroczeniem. Wystarczyło, że przy dźwiękach romantycznych ballad, w ciemnej sali gimnastycznej, trzymał mnie w swoich ramionach i uczył gry pocałunku. Wzajemnego połączenia języków, zębów i ust. A potem… potem skończyła się kolonia. Wróciliśmy do domów. Utrzymywaliśmy ze sobą kontakt jeszcze przez kilkanaście miesięcy. Pan A. zerwał ze swoją dziewczyną i to ze mną „afiszował” się po mieście… wciąż doskonaląc tylko sztukę pocałunku, bo nie pociągało mnie już to, co miałam… To ta zmysłowa mgiełka zakazania, powab niedozwoloności czynił tamten związek tym niezwykłym…

Następnie było w moim życiu coś co zdefiniować można jednym zdaniem, następującej treści: „Zdobywałam i byłam zdobywana, całowałam i byłam całowana, bywałam uwodzona i sama uwodziłam, pożądałam i byłam pożądana, bywałam porzucana i sama porzucałam.” Czyli nic, nad czym warto byłoby się dłużej rozwodzić. Jednak to zakazane kusiło zazwyczaj najbardziej. I nieważne czy był to chłopak siostry, koleżanki, czy brat przyjaciółki…

Moje życie jest wieczną huśtawką… śmiech jest zarówno bólem i rozpaczą, Płacz – łzy wyciśnięte na duszy przez pieczęć zła, szczęście jest chwilowym stanem umysłu, ale najgorsze jest cierpienie. Cierpienie! Tak…! Czasem można komuś zadać krzywdę niechcący…

Tak jak zrobiłam to w dniu moich 24 urodzin.

Nie spędziłam tego dnia tak jak zamierzałam, z moją przyjaciółką, która po trzech miesiącach znajomości wyszła za mąż, za faceta, o którym nic nie wiedziałam, bo niby skąd(?) jak mnie nie było w kraju?, jej nowo poślubionym i pozostałymi znajomymi, którzy jeszcze nie wrócili z zagranicznych wojaży. Zresztą na nagłym ślubie Jolki też mało kto z nas był…
Jednak ten wyjątkowy dzień chciałam spędzić odświętnie więc na uroczysty, choć późny obiad umówiłam się z moją siostrą i bardziej jej, jak moimi przyjaciółmi, w małej restauracji. Było nas 6 osób. Towarzystwo jak najbardziej mieszane. Już nie pamiętam co jedliśmy, pamiętam natomiast, że piliśmy do tego czerwone wino… w ilościach zdecydowanie większych niż zdrowy rozsądek nakazuje. Siedzieliśmy do bardzo późnych godzin nocnych, chyba, że ktoś woli wczesnych godzin porannych. Jak mawia moja mama: ”dobre wychowanie wraca na śniadanie, a dobre dzieci wracają o trzeciej”. Tak więc… sami wiecie. Znajomi pomału zaczęli odpadać. Zostałam tylko z siostrą, której towarzyszył. jej narzeczony Wojtek. Mnie wpadł w oko świetnie tańczący brunet. Ja mu chyba też. Bo po chwili parkiet należał do nas. Ze strzępów urwanych rozmów jakie prowadziliśmy, dowiedziałam się, że ma na imię Marcel. Marcel… Marcel… kurczę już gdzieś to imię słyszałam. I ta twarz… kogo on mi przypomina(?) – intensywnie próbowałam, na próżno jednak, znaleźć ją w pamięci. Wieczór dobiegał końca. DJ zapowiedział ostatni mix kawałków, w knajpie zrobiło się luźniej. Marcel zaproponował by przenieść się gdzieś indziej. Nieźle pijana Ewa nie miała jednak ochoty. Pożegnałam się z nią i Wojtkiem obiecując, że będę rozważna.

Spacerując po budzącym się mieście, zawędrowaliśmy nad Wisłę. Wydawało mi się, że Marcela znam od wieków, a nie od kilku godzin. Więc jakie to normalne, że zadzwoniłam po taksówkę.
Marcel, wcześniej zapytawszy mnie, podał kierowcy mój adres i na tyle na ile mógł wygodnie usadowił się obok.. Jazda dłużyła nam się niemiłosiernie. Raz za razem Marcel przysuwał się odrobinę do mnie. Siedzieliśmy blisko siebie. Czułam jego włoski na rękach, które drażniły moją nagą rękę… Subtelny, wcale nie erotyczny, ale jakże delikatny dotyk, który wywołał u mnie dreszcze.

Facet, który zawrócił mi w głowie jest jakimś tam specjalistom od kredytów w jednym z dużych krakowskich banków. Ma blisko 190 cm wzrostu, blond włosy i zielone ciągle śmiejące się oczy. Jest strasznie wygadany, inteligentny i błyskotliwy zarazem. I niewątpliwie jest przystojny. Wiedząc, że mężczyźni lubią patrzeć i że kusi ich ta odrobina tajemniczości z czystą premedytacją ruszyłam do ataku. Niby to, próbując sobie znaleźć wygodniejsze miejsce zaczęłam się kręcić na siedzeniu – oczywiście z zamysłem odsłonięcia pewnych części ciała. Ujmując w swoją dłoń rękę Marcela przełożyłam ją tak, aby spoczywała na tylnym oparciu siedzenia – niemal na moim ramieniu, co pozwoliło mi na wygodniejsze ułożenie się i odsłonięcie przykrytych „małą czarną” ud, spowitych w zakończone koronką pończochy.

Bawiąc mnie jakimiś anegdotkami ze świata finansjery, przełożoną za oparcie tylnego siedzenia dłonią Marcel gładził moje włosy. Patrzyłam na niego z wyrazem uwielbienia w oczach. Nasze głowy były parę centymetrów od siebie. Jednak z twarzy Marcela nie byłam w stanie wyczytać zupełnie nic. Przypatrując się jej widziałam tylko grę świateł ulicznych latarni i cienia. Oblizałam koniuszkiem języka swoją górną wargę, dolną zaś delikatnie przygryzłam zębami. Marcel pochylił swoją głowę nade mną i „zmuszając” moją głowę ruchem swojej dłoni, złożył mi na ustach pocałunek. Nie był to jakiś namiętny pocałunek. Ot, było to zwykłe, aczkolwiek zmysłowe i słodkie muśnięcie warg. Nie trwało to za długo, jednak dłużej niż nakazywała przyzwoitość.

Kierowca nie zwracał na nas jednak uwagi. Więc jadąc do mojego małego i przytulnego mieszkanka całą drogę niemal się przecałowaliśmy. W pocałunkach tych było zawarte wzajemne pragnienie. Nachalny język Marcela pieścił wnętrze moich ust, by po chwili połączyć się z moim językiem w szaleńczym i rozkosznym wirowaniu. Ręka, która do tej pory muskała tylko moje włosy teraz zatopiła się pod stanikiem sukienki. Palce Marcela muskały moją pierś, okrytą delikatną czarną koronką biustonosza. Drażniły coraz twardszy sutek, pocierając go między palcami. Z mojego gardła wydobył się cichy pomruk aprobaty.

Nawet nie zauważyliśmy gdy taksówka zatrzymała się pod wskazanym kierowcy adresem. Niechętnie wyswobodziłam się z pieszczącej mą pierś dłoni Marcela i wysiadłam. Akurat padający deszcz zaczął przybierać na sile. Wystawiłam ku niemu swoja twarz. Ciepłe, czerwcowe krople spadały na me podrażnione nachalnymi pocałunkami Marcela usta, przynosząc im delikatne ukojenie. Okalały moje policzki, oczy, włosy, dekolt – pieszcząc całe moje spragnione pieszczot ciało. Marcel wysiadł za mną i odprowadził mnie pod bramkę. Pocałował mnie w usta.
– Może wejdziesz? – zapytałam.
– Jesteś pewna, że masz na to ochotę? –upewnił się jeszcze Marcel.
W odpowiedzi skinęłam głową. Zrzuciłam ze zmęczonych stóp dziewięciocentymetrowe szpilki i unosząc w górę ręce zaczęłam trochę chwiejnie wirować i kręcić kółka na mokrej trawie. Marcel się tylko roześmiał.
Podszedł do samochodu zapłacił kierowcy.

Ledwo przekroczyliśmy próg mieszkania chwyciłam Marcela za poluzowany wcześniej krawat i pociągnęłam w stronę sypialni. Tam wszystko potoczyło się w szaleńczym tempie. Mała czarna znalazła się na podłodze, po chwili towarzyszyła jej pozbawiona guzików koszula Marcela. Dłonie mojego kochanka czule pieściły moje piersi. Moje delikatnie gładziły jego nagi tors, kierując się w stronę paska spodni, po czym zaczęły go odpinać. Już po krótkiej chwili spodnie Marcela wraz z bielizną spoczęły u naszych stóp. Chwytając w dłonie prężącą się męskość Marcela, równocześnie zsunęłam z niej napletek. Popatrzyłam na dumnie prężącą się męskość i musnęłam ją językiem. Wzięłam ją i objęłam ustami. Wsuwałam penis lekko ssąc trzon i główkę. Całym wnętrzem ust go obejmowałam. Główkę oplatałam językiem, drażniłam wędzidełko. Pomagając sobie dłonią masowałam trzon penisa. Co trochę wykonywałam kilka szybkich ruchów na całej jego długości, i ponownie wkładałam go sobie do ust. Dłonią pieściłam jądra Marcela i nie przerywając intensywnego ssania wciąż lizałam jego penisa.

Przyjemnie było doświadczyć jego dotyku, spojrzeń i smaku. Podskoczyłam gdy jego paznokcie przesunęły się po moim podbrzuszu. Wnętrzem dłoni Marcel pocierał gęstwinę kręconych włosów u zbiegu mych ud. A kiedy przesunął rękami od kostek mych nóg aż do piersi czułam pod skórą prawdziwy ogień. Miałam ochotę przeciągnąć się i mruczeć. Marcel nagle chwycił moje pośladki i przyciągnął do siebie, przyciskając do swojego sztywnego, gorącego członka. Usłyszałam jego delikatny śmiech kiedy poczuł, że zadrżałam z podniecenia. Dotknął ustami i językiem mych brodawek, które stwardniały przybierając kształt małych naparstków. Natychmiast wygięłam się w łuk i mocno chwyciłam go za ramiona. Przez chwilę miałam wrażenie, że spadam z wielkiej wysokości…

Ze zdumieniem stwierdziłam, że moją skórę pokrywa warstewka wilgoci, chociaż nic jeszcze nie zrobiłam. Gwałtowny przypływ uczucia rozkoszy ogarnął mnie od piersi, które Marcel ssał, aż do zagłębienia w dole brzucha. Kiedy zapamiętał się w poznawaniu mojego ciała, opanowała mnie gwałtowna niecierpliwość. Żaden mężczyzna nie ssał nigdy mych palców u nóg. Nie wysyłał cudownych dreszczy do każdego zakątka ciała. Ani nie całował mnie po plecach, trzymając jednocześnie me pełne piersi w swoich dłoniach i drażniąc palcami sztywne brodawki. Nie zlizywał wilgoci z mojego ciała. Nigdy przedtem nie byłam obiektem tak skoncentrowanej zmysłowości.

Rzucałam się po całym łóżku, wydawałam dźwięki, jakie nigdy przedtem nie przeszły mi przez gardło. Wygięłam ciało w łuk, przyciskając je do gorącej wilgoci ust i języka Marcela, który powodował nieopisane odczucia. Raz za razem doprowadzał mnie na szczyt, wydobywając z mojego ściśniętego podnieceniem gardła okrzyki rozkoszy. Mój umysł był zamglony, ciało skąpane w pocie. Ale nigdy przedtem moje zmysły nie były tak wyczulone. Skóra Marcela też była wilgotna, jego nogi splotły się z moimi nogami. Czułam delikatny zapach wypitego wcześniej alkoholu i wody po goleniu. Słyszałam gwałtowne bicie serca, kiedy jego ręce zaczęły się szybciej poruszać, a usta stały się bardziej naglące.

Oddychaliśmy urwanie, jakby brakowało nam powietrza. Gdy usta Marcela odnalazły moje wargi poczułam w nich swój smak. Byliśmy głusi, niemi i ślepi na wszystko oprócz wzajemnego dotyku, smaku i zapachu. Kiedy w końcu Marcel uniósł się nade mną, instynktownie położyłam nogi na jego ramionach i z rozkoszą poczułam długie, powolne pchnięcie gdy we mnie wszedł. A kiedy był już cały we mnie, zrozumiałam jakby przez oślepiające światło, coś, czego nigdy przedtem nie potrafiłam zrozumieć. Tak… teraz stanowiłam z drugą osobą jedno ciało. Zszokowana otworzyłam oczy i napotkałam badawczy wzrok Marcela. Nie przerywając doskonale zsynchronizowanych ruchów, spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy. On się uśmiechnął. Był szczęśliwy. Jakby chcąc to potwierdzić ujął w dłonie moje pośladki i przyciągnął do siebie, wchodząc we mnie jeszcze głębiej. Czas przestał istnieć. Jedyną rzeczywistość stanowiliśmy my sami.

Jednocześnie poczuliśmy jak zalewa nas fala gorąca. Pchnięcia Marcela początkowo głębokie i dokładne teraz następowały szybko jedno po drugim. Poczułam jak zalewa mnie ostatecznym, triumfalnym przypływem totalnego spełnienia. Chrapliwy oddech spazmatycznie unosił klatkę piersiową mojego kochanka, napięte mięśnie rozluźniły się, ale on nie wykonał żadnego ruchu, żeby się ze mnie wyślizgnąć. Nadal leżeliśmy połączeni. Moja głowa spoczywała w zagłębieniu jego ramienia. Oddychaliśmy głęboko i powoli dochodziliśmy do siebie…

Tak spędziliśmy kilka szalonych dni. Namiętny, dziki seks przeplataliśmy godzinami pieszczot i czułych szeptów. Było cudownie, więc dlaczego miałam wrażenie, że coś było nie tak… Przeczucie,, czy jak kto woli kobieca intuicja…

– Wróciłam – usłyszałam w słuchawce radosny okrzyk Jolki, przyjadę do ciebie za pół godziny…
Bardzo się ucieszyłam. Z Jolą, moją przyjaciółką, nie widziałam się prawie rok. Ja wyjechałam na dziewięciomiesięczny kontrakt do Kanady, a zanim wróciłam Jola zdążyła wyjść za mąż i pojechać na jakieś sympozjum.
Po godzinie otworzyłam drzwi i… i kolana się pode mną ugięły. Na progu, tuż za uśmiechniętą Jolą stał Marcel. Mój Marcel. Fragmenty układanki nagle znalazły się na właściwym miejscu. Już wiem dlaczego jego twarz wydała mi się znajoma… widziałam ja na ślubnych zdjęciach Joli, wysłanych mi meilem i to niecodzienne imię, które już gdzieś słyszałam…

Przez dwa cholernie długie dni, dwie samotnie spędzone noce biłam się z myślami, co mam zrobić…

Teraz już wiecie dlaczego nikt nie pamięta o głupiej, wrednej i wyrafinowanej suce, dla której nie ma żadnych barier przyzwoitości. P-r-z-y-z-w-o-i-t-o-ś-c-i? Kurwa, mojej przyzwoitości to ja nawet nie znajdę w biurze rzeczy zagubionych… Ona nigdy nie istniała, nie istnieje i istnieć pewnie już nigdy nie będzie. Ale tę prawdę o sobie znam przecież nie od dziś… Przecież nie mogłam oczekiwać, że Jola wybaczy. Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki… Gdzieś w głowie natrętnie tłucze się refren ślicznej ballady: „żegnaj ukochany,… żegnaj przyjaciółko, byłaś tą jedyną, byłaś tą jedyną dla mnie”, podśpiewuję go sobie, tak dla równowagi psychicznej…a może czegoś więcej… Patrząc na zegarek, widzę wolno przesuwające się wskazówki. Wznosząc do góry ostatni kieliszek wina, z butelki, w której widać dno. Sama składam sobie życzenia: „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, żałosna reżyserka usranego życia…, upadły aniele…”. Jeszcze tylko 20 minut i skończy się ten podły dzień… Ostatni dzień… Dzień moich urodzin.

Scroll to Top