Jeśli mamy siebie, nic nie może nam się stać

Obserwowałem jej ruchy zza na wpół przymkniętych powiek. Bogini seksu, o której marzył każdy zdrowy mężczyzna wybrała właśnie mnie. Zawsze byłem dumny mogąc przedstawiać Sylwię jako moją żonę. Żonę, o którą dbałem, którą nigdy nie ważyłbym się skrzywdzić i którą kochałem bardziej niż cokolwiek na świecie.
Bardziej niż siebie.

W pokoju było chłodno i ciemno, nasze oddechy w postaci bladych obłoczków rozświetlał nikły blask księżyca. Leżała naga z głową opartą na mojej piersi, bawiąc się moją dłonią. Głaskała, ugniatała, delikatnie wbijała paznokcie. Taki kontakt był jedyny w sobie, charakterystyczny tylko nam.
– Kocham cię, wiesz?
– Wiem.
– Zawsze kochałem i zawsze będę. – uniosła głowę i spojrzała prosto w moje oczy. Jej źrenice biły jakimś wewnętrznym światłem. Zrobiło mi się cieplej.
– To piękne, co mówisz. – jej uśmiech zawsze usuwał w cień wszelkie troski. Gdy miałem zły dzień, jakieś zmartwienie, czy problemy w pracy, wystarczył jeden jej uśmiech by wszystko przestało się liczyć. „Jeśli mamy siebie, nic nie może nam się stać” – mówiła.

Teraz patrzyła na mnie tym swoim wzrokiem i się uśmiechała. Wyciągnąłem głowę jak najdalej w jej stronę i nasze usta się spotkały. Przeszył mnie dreszcz, jak za każdym razem. Eksplozje w mojej głowie, choć opisywane tylko w Harlekinach, były autentyczne. Wszystko mi mówiło, że jest to kobieta mojego życia. Moja pierwsza połowa. Ta doskonalsza. Wspięła się na mnie i całowała mocniej, bez wytchnienia. Moja dłoń objęła jej talię, druga powędrowała niżej, na gładką skórę pośladków. Sylwia mruknęła cicho i przywarła do mnie całym ciałem. Dłonią wskazała mi kierunek i po chwili nasze ciała tworzyły doskonałą jedność. Seks był dla nas czymś więcej. To życie. Cud. Złączeni tworzyliśmy jedno. Nie liczyło się nic.

Całowała moją twarz, moje oczy, usta, brodę i szyję. Przygryzała moje małżowiny i znowu całowała. Biodra raz wprawione w ruch kreśliły niesamowite figury. Przód, tył, góra, bok… Usiadła na mnie opierając się dłońmi o moją pierś. Jej ciało błyszczało od potu, urywana, delikatna mgiełka wydobywała się z jej ust. Piersi pracowały w rytm oddechu. Chwyciłem jedną i masowałem, tak jak zawsze lubiła. Drugą dłonią nadawałem tempo biodrom. Przetoczyłem się na nią i przywarłem ustami do jej ust. Nasze ciała splecione w nierozerwalnym węźle parowały osnute lepką mgła erotyzmu…

Otworzyłem oczy. Budzik natrętnie oznajmiał, że jest godzina szósta. Byłem sam. Jak palec. To łóżko było za duże na moje potrzeby. Oczy chciały płakać, ale łzy już od dawna nie chciały płynąć. Od dawna też, każdej długiej nocy miałem ten sam sen. Każdy szczegół. Raniące wspomnienie. Odwróciłem głowę i spojrzałem na puste miejsce po mojej prawicy. Jej miejsce. Od dawna nieużywane, ale nadal przesiąknięte jej zapachem.
Kolejny poranek kolejnego dnia. Szybka toaleta, skromne śniadanie. W szpitalu spędzałem cały dzień. Sylwia była za słaba, żeby mogła mieszkać w domu. Potrzebowała całodobowej opieki. Zaczęło się niepozornie, od bólów brzucha. Kobieta, jak to kobieta, ma swoje boleści i zbagatelizowała to. Jednak po jakimś czasie ból się nasilał i nie dawał jej spać. Diagnoza była dla nas nierealna: rak żołądka.
– Będzie dobrze kochanie. – pocieszała bardziej siebie niż mnie.
Nie było.

Kolejne badania wykazały, że rak jest złośliwy i nawet leczony nie daje pacjentowi więcej niż kilka lat życia. Zaczęło się odliczanie. I walka, która pochłaniała ogromne pieniądze. Pomogła rodzina i najbliżsi przyjaciele. A Sylwia niknęła w oczach.
Wszedłem do jej sali. Białe ściany zdawały się miażdżyć człowieka, przytłaczać, powielać jego bezsilność. Siedziała na wózku inwalidzkim na wprost okna. Promienie słońca oświetlały jej twarz. Na głowie miała kolorową chustę, a na kolanach gruby koc. Podszedłem do niej i pocałowałem u czoło.
– Dzień dobry kochanie. Jak się czujesz dzisiaj? – ten sam rytuał, te same pytania. Uśmiechnęła się. Chwyciłem jej dłoń i ścisnąłem. Była chłodna, mimo, że w pokoju było całkiem ciepło.
– Cześć. Czuję się dobrze. Nawet nie bardzo mnie boli.
W tym momencie syknęła z bólu, który przeminął równie szybko, jak się pojawił.
– To nic, to nic… Nie przejmuj się.
– Jak mam się nie przejmować? Ty chyba…
– Proszę, zrób to dla mnie.

Zawsze tego chciała. Prosiła mnie, żebym zachowywał się normalnie, żebym nie rozmawiał z nią o chorobie. Chciała mieć chociaż namiastkę normalności. Patrzyłem na nią smutnym wzrokiem. Spojrzała mi prosto w oczy i się uśmiechnęła. Było mi ciężko, ale odwzajemniłem uśmiech. Co innego mi pozostało?
Rozmawialiśmy jak zwykle o niczym. Łapaliśmy każdą chwilę jaka nam pozostała. Wcześniej, kiedy nie była jeszcze taka słaba, chodziliśmy na spacery, siedzieliśmy na ławce, na trawie. Byleby być blisko. By siebie czuć. Zapamiętywać.
– Oglądałem wczoraj nasze zdjęcia. Mam piękną żonę.
– Miałeś. – jedno słowo tak wiele znaczące. I znowu jej uśmiech.
– Nie mów tak…
– … jeszcze żyjesz, prawda? Ale jak długo? Kochany ja umieram. Tego nic nie zmieni. Kiedy mnie już nie będzie…
– Będziesz w moim sercu. Zawsze.
– Cieszę się.

Chwila milczenia, która zdawała się trwać wiecznie. Wiedziałem, że kiedyś będziemy musieli odbyć tę rozmowę. Wiedziałem też, że możemy jej nie doczekać. Sylwia mogła umrzeć dosłownie w każdej chwili. Rak, mimo leczenia rozrastał się. Później były przerzuty. W ciągu pół roku z pięknej kobiety pozostał jedynie cień.

Patrzyłem w jej podkrążone, sine oczy i wiedziałem. Moja żona chce się ze mną pożegnać.
– Kiedy mnie już nie będzie – słowa wypowiadała powoli, pozornie spokojnie, ale mimika jej twarzy zdradzała, że ten spokój w głosie kosztuje ją sporo wysiłku. Nie chciała scen – obiecaj mi, że nie będziesz sam. Wiem, że byłam dla ciebie kimś najważniejszym, ale nie pozwalam ci zadręczać się do końca życia. Jeśli istnieje coś tam, po drugiej stronie, wiedz, że będę cię obserwowała. Będę twoim aniołem stróżem… – atak bólu przerwał jej monolog.
Przycisnąłem dzwonek wzywający pielęgniarkę. Chwilę później w drzwiach stała ubrana na biało kobieta.

– Czy możemy prosić coś przeciwbólowego? – pielęgniarka podeszła do wózka. Spojrzała na mnie smutnym wzrokiem.
– Lekarz chciałby z panem porozmawiać. Zostanę z nią. Proszę iść.
Wszedłem do gabinetu lekarza prowadzącego moją żonę. Zerknął na mnie zza grubych szkieł i chrząknął. Zaprosił mnie gestem dłoni na fotel naprzeciwko niego.
– Pańska żona – zaczął bez żadnego wstępu. Nawet lepiej niż gdyby silił się na miłe słowa – wchodzi w ostatni etap choroby. Musi pan wiedzieć, że dla jej przypadku medycyna jest już bezsilna.
– Prosiłem pielęgniarkę o leki przeciwbólowe. Żona miała przed chwilą ostry atak…
– Leki, tak… Widzi pan. To, co podajemy jej w tej chwili, to największe dawki najsilniejszych leków bezpieczne dla jej życia. Gdybyśmy podali jej coś jeszcze… już by się nie obudziła.
Pokiwałem głową i bez słowa wyszedłem. Nie wołał mnie, nie pocieszał, nie dawał nadziei. Jak zwykle zresztą.

Wróciłem do Sylwii. Leżała na łóżku. Jej chude ciało mimowolnie wywoływało żal. Wyglądała jak anorektyczka. Miała lekko uchylone usta i grymas bólu na twarzy. Czoło okrywał zimny kompres. Pielęgniarka mnie zauważyła i bez słowa wyszła.
– Jesteś.
– Tak kochanie.
– Ja też jestem. Jeszcze jestem.
Łzy pchały mi się do oczu. Przez resztę dnia mało rozmawialiśmy. Sylwia co chwilę traciła przytomność albo przysypiała. Pielęgniarka cały czas była gdzieś blisko. Gdyby coś się działo…

Wróciłem do domu. Nie mogłem znaleźć dla siebie miejsca. Położyłem się wcześniej spać, ale nie mogłem usnąć. Myślałem o tym wszystkim co razem przeżyliśmy. Przypominałem sobie nasze plany, które mieliśmy dopiero zrealizować. Jak to możliwe? Przecież mówiła: „Jeśli mamy siebie, nic nie może nam się stać”. A jednak dzieje się. Najgorsze z możliwych.
Sam nie wiem kiedy usnąłem. Kolejna noc i kolejny sen…

Leżałem na łóżku okryty lekką kołdrą. Sylwia weszła do pokoju z łazienki. Miała na sobie seksowną, czerwoną bieliznę i prześwitującą, zwiewną pelerynkę. Powoli podeszła do łóżka i już na klęczkach weszła na nie. Krążyła wokół mnie jak kot przygotowujący się do ataku. Podobała mi się ta zabawa. Zaczęła ściągać ze nie kołdrę odsłaniając moje ciało. Wyciągnąłem dłoń w jej stronę, chcąc ją rozebrać, ale cofnęła się gwałtownie. Mruknęła przy tym jak kotka. Wdrapała się na moje nogi i chwyciła spodenki. Powolnymi ruchami zaczęła je ściągać. Wreszcie wyłonił się mój penis powiększający się z każdą chwilą. Sylwia odrzuciła spodenki na podłogę i pochyliła nad moją męskością. Całowała brzuch i wnętrza ud ani myśląc dotknąć członka. Wyciągnąłem dłoń do jej głowy, ale znów się odsunęła. Patrzyła na mnie jak na ofiarę, zdobycz. Tym swoim wzrokiem. Po chwili ponownie całowała okolice mojej męskości. Trwało to krótką chwilę, mój penis sterczał już na baczność. Sylwia delikatnie polizała moje jądra, i wspinała się wyżej i wyżej. Lizała całego członka i po chwili cały członek lśnił od jej śliny. Otworzyła szeroko usta i wessała go do środka. Nie połykała go głęboko, ale nadrabiała to magicznym wręcz tańcem języka po żołędzi. Wypuściła go z ust i zaczęła się wspinać po moim ciele. Całowała przy tym mój brzuch, klatkę piersiową, sutki delikatnie przygryzała. Gdy wspięła się na tyle, że jej usta były na wprost moich, czas jakby się zatrzymał. Wpatrywała się w moje oczy, jej usta były coraz bliżej moich. Czułem jej gorący, wilgotny oddech. Tylko milimetry dzieliły nas od złączenia. Nagle klepnąłem ją w tyłek i przetoczyłem na nią. Pisnęła i zaśmiała się. A ja przywarłem do jej ust. Całowałem zachłannie, jakby od tego zależało moje życie. Języki zaplotły się i chciały jeszcze. Świat wirował i eksplodował w mojej głowie. Jej smak, jej zapach. Nie było niczego innego. Świat przestał istnieć. Byliśmy tylko my. A to był dopiero początek. Z pewnym żalem oderwałem się w końcu od jej ust. Całowałem jej szyję.

Zerwałem stanik i lizałem jej pełne piersi i twarde sutki, płaski brzuszek i pępuszek. Chwyciłem jej stringi po bokach i powoli zacząłem zsuwać w dół. Moim oczom powoli ukazywała się lekko nabrzmiała, połyskująca w nikłym świetle szparka z wąskim tylko paskiem włosów. Aromat zakręcił mi w głowie. Żar bijący z jej wnętrza ogrzewał mi twarz. Uderzyłem frontalnie. Od razy zacząłem lizać jej najintymniejsze zakamarki. Lepka ciecz przywarła do moich warg i języka. Smak rzucał na kolana. Zapach powodował, że z tych kolan padałem na ziemię. I lizałem. A Sylwia mruczała i wiła się pode mną. Wplotła palce w moje włosy i przyciągała bliżej i bliżej. Twarda łechtaczka potrzebowała niewielkiej pieszczoty, żeby eksplodować rozkoszą. Zapamiętywałem każdy jej ruch, smak, zapach. Parujące, rozgrzane ciało mojej kochanki spazmatycznie wierciło się pod moim językiem. Wdrapałem się na nią i ponownie zacząłem całować. Sylwia zarzuciła ręce na moją szyję i przyciągała do siebie. Twarde sutki wbijały mi się w pierś. Penis stał u drzwi raju. A drzwi te były przed nim otwarte. Pchnąłem lekko i wszedłem. Fala rozkoszy oblała nasze rozgrzane ciała. Rytmiczne ruchy zgrały się niemal natychmiast. Oplotła mnie nogami i staliśmy się jednym ciałem. A ciało to przeżywało najpiękniejszy akt. Cud. Owoc najdoskonalszej ofiary. Bo ja ofiarowałem jej siebie a ona siebie mnie. W oparach erotyzmu dokonaliśmy spełnienia. Jednoczesna kulminacja dopełniła, udoskonaliła doskonałe.
I znów leżała naga z głową opartą na mojej piersi, bawiąc się moją dłonią. Głaskała, ugniatała, delikatnie wbijała paznokcie. Taki kontakt był jedyny w sobie, charakterystyczny tylko nam.

– Kocham cię, wiesz?
– Wiem.
– Zawsze kochałem i zawsze będę. – uniosła głowę i spojrzała prosto w moje oczy. Jej źrenice biły jakimś wewnętrznym światłem. Zrobiło mi się cieplej.
– To piękne, co mówisz. – nagle posmutniała. – Ale muszę już iść.
– Jak to?
– Żegnaj kochany.
W jednej chwili rozpłynęła się jak mgła na wietrze.
Ocknąłem się. Budzik wył. Dzwonił też telefon. Wyłączyłem budzik i stwierdziłem, że jest już za dwadzieścia siódma. Budzik dzwonił 40 minut i nie mógł mnie obudzić! Złapałem za telefon. Dzwonili ze szpitala.
– … Pańska żona… Zmarła.
– Jak… kiedy… – głos grzązł mi w gardle.
– O szóstej.

Obietnicy nie spełniłem. Mija kolejny już rok bez niej, a ja nadal jestem sam.
Kiedy spotyka się swoją drugą połowę już nic innego się nie liczy. Jeśli ją stracimy, tracimy siebie. Odkąd Sylwia odeszła nie widzę sensu w dalszej egzystencji, ale nie mam serca odebrać sobie życia, które ona tak bardzo kochała. Nie mógłbym jej tego zrobić…

Scroll to Top