Lot kukułki. Część I: Zew wiosny

Treść opowiadania jest oparta na rzeczywistych wydarzeniach, ale imiona bohaterów zostały zmienione.

10.02
Wprowadziliśmy się. Postanowiłam pisać taki sobie mały pamiętnik, bo moje życie ulegnie teraz dużej zmianie. Myślałam początkowo o blogu, ale taka forma wydaje mi się potwornie pretensjonalna. Po za tym nie piszę dla innych (nie lubię blogowego psychicznego ekspresjonizmu), tylko dla siebie. Chcę mieć możliwość powrotu do przemyśleń, emocji, obserwacji sprzed dni, miesięcy i lat.
Ciekawi mnie, jak z perspektywy czasu ocenię to, co zdarzyło się przez ostatnie tygodnie. Zaczęło się od tego, że Marek zmienił pracę. Zaledwie miesiąc minął telefonu headhuntera, a już podpisał umowę i stał się w nowej firmie szefem Project Managerów na całą Europę. Jestem z niego strasznie dumna – no bo oprócz niewątpliwego prestiżu, dostaliśmy też potężny zastrzyk gotówki. No i jego ta nowa firma daje nam mieszkanie – trzypokojowy, elegancki lokal w wysokim standardzie. Trochę dziwnie się czuję, bo wychowywałam się w sumie w małym miasteczku, jako taka szara myszka, a dziś żyję w Warszawie – i to na dość elitarnym osiedlu. Nawiasem mówiąc trochę mi to przeszkadza, bo mam wrażenie, że tu mieszkać mogą jedynie skończone snoby, ale – cóż robić. Mam nadzieję, że woda sodowa nie uderzy mi do głowy. Trzeba okresowo sprawdzać jej poziom! 🙂

18.02
Minął tydzień, a my nadal nie jesteśmy rozpakowani. Marek rzucił się w wir nowych obowiązków, a ja nadrabiam zaległości w swojej pracy. Podobno jestem jedną z nielicznych pracujących żon dyrektorskich… Większość to durne lale, których cykl dobowy wyznacza fitness, solarium, sklepy i telewizja. Brr. Mentalne rozwielitki!

20.02
Pierwszy wyjazd Marka „w teren” – zdaje się, że będzie ich dużo. Jedzie na Słowację, więc w sumie niedaleko, ale i tak przez trzy dni go nie będzie. To są niestety cienie bycia panią dyrektorową… Dobrze, że mam tyle roboty. Jeśli zamiast działalności intelektualnej zacznę chodzić po sklepach i wydawać pieniądze – to będzie pierwszy dzwonek alarmowy.
Marek strasznie podniecony wyjazdem, boi się, czy dobrze wypadnie. Spakowałam go wieczorem (hihi, robię za modelową żonę) i mieliśmy jeszcze czas na romantyczny wieczór. Pierwszy na nowym mieszkaniu. Były świece, wino i moja ulubiona muzyka. Chciałabym umieć zapisywać wspomnienia tak, aby nigdy nie zblakły. Może kiedyś, po latach, wrócę do tego pamiętnika i przypomnę sobie te słodkie chwile…
Po kolacji Marek podszedł do mnie i zaczął całować. Powoli, delikatnie, tak jak tylko on potrafi. Jego pieszczoty szybciutko rozbudziły motylki w brzuszku, ale oczywiście – łajdak – musiał to wszystko przedłużać w nieskończoność. Myślałam, że zwariuję, gdy jego usta doprowadzały mnie do szaleństwa, ale nie pozwalał mi przekroczyć tej wspaniałej, olśniewającej bariery. W końcu wziął mnie na ręce i zaniósł do łóżka. Kochaliśmy się… jest w tym naprawdę dobry (nie to, żebym miała jakieś rozliczne doświadczenia z młodości, hihi) z tą jego cudowną delikatnością i wrażliwością. Zasnęliśmy grubo po północy – no bo rano trzeba było gnać na lotnisko.

21.02
Jestem słomianą wdową. Dzień pierwszy. Marek donosi ze Słowacji, że ma mnóstwo roboty, ale wszystko idzie dobrze! Uff.

22.02
Jestem słomianą wdową z mnóstwem zaległej pracy. W dodatku trzeba rozpakować milion kartonów, w których wciąż są nasze rzeczy. Kto pomoże samotnej kobiecie???

23.02
Pomogła Aśka. Wczoraj wpadła obejrzeć nowe lokum. Z Aśką mam w ogóle trochę problem. Nie specjalnie przepada za Markiem, no ale cóż robić… Mimo to kocham tę postrzeloną wariatkę – przez długi czas mieszkałyśmy razem na studiach. Ta przyjaźń kwitnie do dzisiaj, choć ja się trochę ustatkowałam, a ona – mimo posiadania męża i dziecka – nadal zachowuje się czasem jak spuszczona ze smyczy nastolatka.
Oczywiście „psiapsióła” pomogła mi w rozpakowaniu – a potem w odgruzowywaniu bałaganu, który przy okazji zrobiłyśmy. No i plotkowałyśmy jak najęte. Kiedy dziko zmęczone, wieczorem padałyśmy na pyski, zamówiła pizzę (jak ona to robi, że niezależnie od tego co zje, ma talię osy?!) i wino. Może to kwestia zmęczenia, ale ubzdryngoliłyśmy się błyskawicznie (jedną butelką!).
Aśka zaczęła (jak to ona) włazić na kosmate tematy. Wychyliła się z balkonu i głośno komentowała przechodzące ciacha. W końcu stwierdziła, że powinna częściej bywać u mnie na osiedlu, bo chodzi tu mnóstwo świetnych partii, a ona jest dwa lata po ślubie i najwyższy czas wziąć sobie kochanka. Śmiałam się do łez, choć była tak przekonująca, że w sumie nie wiem, na ile żartowała. W dodatku, jak Marek dzwonił, to akurat byłam w toalecie. Aśka odebrała i zaczęła nadawać, żeby już nie przyjeżdżał, bo zrobiłyśmy sobie babski wieczór i zaczęłyśmy się po pijaku (!) kochać (!!!). Wedle jej słów, okazało się, że obie jesteśmy lesbijkami, więc ona rzuca męża i wprowadza się do mnie – a Marek może sobie zostać na Słowacji. Dobrze, że zdążyłam to usłyszeć i – wyrwawszy jej słuchawkę – odkręcić. Na szczęście Marek ma poczucie humoru i krztusił się ze śmiechu, jak mu nieskładnie tłumaczyłam co i jak. Aśka w tym czasie zaczęła symulować, że zaczyna się rozbierać, albo robi sobie dobrze. Hi! Wypchnęłam wariatkę do domu, bo jeszcze naprawdę do czegoś by doszło 🙂

24.02
Odebrałam Marka z lotniska. Wrócił zmęczony, ale zadowolony. Wysprzątany i przygotowany dom zrobił mu niespodziankę, choć był chyba zbyt znużony, żeby to okazać. Ale grunt, że mam chłopa w domu!

12.03
Od ostatniego wpisu minęły dwa tygodnie. Nie mamy czasu na nic – ja mam dodatkowe tłumaczenia do zrobienia (co za rozkosz móc pracować w domu!), a Marka pochłonęły jakieś analizy. Planujemy wspólny wypad w góry w przyszły weekend. Mieszka się wspaniale, tylko szkoda, że nadal nie mamy Internetu. Jeśli chcę coś wysłać, muszę lecieć do Aśki – choć w sumie fajnie, że mam ku temu jakiś pretekst.

17.03
Wczoraj u Marka w firmie było spotkanie „wyższej kadry managerskiej” jak to się teraz ładnie mówi. Wychodzi na to, że jestem najstarszą żoną dyrektorską – większość to zblazowane dwudziestoparolatki o inteligencji rozgwiazdy, z którymi nie ma o czym gadać (nie znam się na powiększaniu piersi, tipsach, fryzjerach i siłowniach). Czy tak wygląda współczesna elita społeczeństwa? Uświadomiłam sobie, że fakt, że w zeszłym roku skończyłam 31 lat jakoś mnie nie dołuje. Czyżby było ze mną coś nie tak?
W sumie to pośród tych wybrańców kapitalizmu uchodziłam za ewenement, bo byłam jedyną kobietą (tzw. pełniącą rolę żony) mówiącą po angielsku. Zaczął się nawet do mnie przystawiać jakiś facet, ale wymiękł, jak kilka razy zauważył, że nie wie, o czym mówię.
A nie, był jeszcze drugi – taki modelowy obleśny erotoman. Chyba nie wiedział, że jestem żoną Marka (a może to taki dyrektorski sport – podrywanie żon?). Wkurzył mnie, gdy zaczął rzucać niewybredne aluzje. Najpierw komplementował mój angielski (łaskawca!), a potem z niedwuznacznym uśmiechem zapytał, czy po francusku też jestem taka dobra. Odpowiedziałam (po francusku, a jakże!), że lubię mieć partnera na poziomie – i jest to niezwykle ważne… także jeśli chodzi o rozmowę w obcym języku. Oczywiście, nie zrozumiał i – zaczerwieniony jak sztubak – łamanym angielskim wydukał, że w biznesie najważniejszy jest dla niego język jego kontrahentów. Po czym zmył się jak niepyszny. Mam nadzieję, że to nie był prezes Marka.

20.03
Z weekendu w górach nici, bo Marek musi przygotować jakieś zestawienia. Ja w sumie też nie za bardzo mam czas, pojawiły się nowe zlecenia i pracuję jak szalona. Trochę mnie to martwi, bo zaczynamy mieszkać obok siebie, a nie – ze sobą. Oboje jesteśmy zapracowani, zagonieni. Na szczęście znaleźliśmy czas, żeby wyskoczyć do kina, ale za to nie kochaliśmy się od kilkunastu dni. Czyżby kryzys małżeński, hihi? Internetu nadal nie ma. Mamy, co prawda, kablówkę – a w niej prawie 100 kanałów – ale na żadnym nie ma nic ciekawego do obejrzenia. Jest natomiast kanał, w którym non-stop nadają wenezuelskie telenowele. Zgroza.

21.03
Nachodzi mnie myśl, żeby kupić psa. Zawsze chciałam mieć takiego wielkiego, kosmatego zwierzaka w domu, a codzienne spacery byłyby miłą odmianą. Zaczynam wpadać w rutynę i powtarzalność. Nawet tłumaczenia mnie nudzą – czy właściwie: nużą.

22.03
Marek jest ciągle zapracowany, dobrze, że chociaż mamy ten Internet. Hurra! Hurra tym bardziej, że znowu nie będzie męża w domu – zapowiada się seria wyjazdów służbowych. Ale przynajmniej będę miała z nim lepszy kontakt. Na razie czerpię radość z przywrócenia „okna na świat” i uprawiam gadu-gadu z Aśką, na czym cierpi moja praca.

25.03
Marek wyjechał, nie będzie go aż pięć dni. Umówiłyśmy się z Aśką na spotkanie internetowe – każda kupi butelkę wina i będziemy do siebie wieczorem pisać. Jak tak dalej pójdzie, wpadnę w alkoholizm.

26.03
Wstałam dziś późno – oczywiście z bolącą głową. Efekt połączenia wina z papierosami. Wszystko przez Aśkę, która stwierdziła, że wieczorem upadamy dekadencko. Witek, jej mąż też był w delegacji, więc dwie słomiane wdowy piły, paliły i plotkowały przez Internet. Desperate Housewives. Gadałyśmy jak głupie – Aśka przyznała się, że kręci ją przystojny sąsiad, a ja ponarzekałam na upadek mojego życia erotycznego. Kazała mi sobie znaleźć gacha. Hihi. W ramach akcji „klin klinem” strzeliłam sobie dziś piwo, czego zwykle nie robię.

27.03
Tragedia, zepsułam samochód. To znaczy – nie zepsułam, tylko sam się zepsuł. Nie wiem co jest grane. Poratował mnie Witek, którego przysłała Aśka. Podobno samochód wymaga inwestycji. No, zobaczymy, jak wróci Marek co na to powie.

28.03
Ale niespodzianka. Marek wrócił sam, nic mi nie mówiąc. Pisałam właśnie tłumaczenie, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Zdziwiłam się, bo nie słyszałam domofonu. Otworzyłam drzwi i zamarłam, bo moim oczom ukazał się wielki bukiet czerwonych róż. Marek! Zaskoczona i uszczęśliwiona, przyjęłam kwiaty i obróciłam się, żeby znaleźć wazon. Potem wszystko potoczyło się jak w filmie. Przygarnął mnie do siebie i zaczął całować. Dziko, namiętnie. Jego ręce błądziły po moim ciele, a ja czułam jak bardzo jest napalony. Zresztą wystarczył moment, żebym i ja zrobiła się mokra. Czułam jego dłonie wpychające się pod moją koszulkę, czułam jak przyciska mnie do ściany. Zsunęłam spodnie, ale nie zdążyłam ich zdjąć, gdy poczułam, jak jego dzielny kogucik wbija się we mnie. Dawno się tak nie kochaliśmy; dziko i namiętnie. Wziął mnie w przedpokoju, taką zaskoczoną, jeszcze do końca nie gotową, ale – może właśnie dlatego – było mi cudownie i rozkosznie. Proszę bardzo, niech jeździ w te swoje delegacje, jeśli ma TAK wracać!

08.04
Przez cały weekend nie ruszyliśmy naszych prac. Jak wspaniale jest oddać się słodkiemu lenistwu! No, może nie do końca lenistwu – bo Marek nic sobie nie robił z mojej obolałej i obtartej cipeczki, tylko dobierał się do mnie przez całą sobotę i niedzielę. No, może było w tym trochę mojej winy, bo chodziłam po mieszkaniu w samym T-shircie, świecąc gołymi pośladkami (i nie tylko). A co, należało nam się! Uwielbiam seks! 😉

12.05
Minął miesiąc od ostatniego wpisu. Ech, miało być tak różowo… Kilka dni potem Marek otrzymał informację ze Słowacji, że sypie się jakiś projekt i że musi tam wyjechać co najmniej na dwa tygodnie – jeśli nie na dłużej. W dodatku zachorowała moja mama i musiałam jechać do niej. W efekcie straciliśmy szansę na bycie ze sobą. Po moim powrocie okazało się, że Marek nie tknął palcem sprawy samochodu. Na marginesie – ani żadnej innej sprawy z „listy spraw domowych do załatwienia przez mężczyznę”, którą mu zostawiłam. Przez dwa dni burczeliśmy na siebie. A potem wyjechał. Zostałam w domu zła, smutna, z problemami (cieknące krany, na przykład!). I niedokochana. O zaległościach w pracy – nie wspominam.

13.05
Wyciągnęłam z Tajnej Szuflady wibrator. Trudno, nie ma męża, trzeba sobie coś znaleźć w zastępstwie. Zresztą lubię od czasu do czasu poużywać sobie z „zabawkami”. Chociaż wolałabym coś żywego… ale przynajmniej potrenuję sobie wyobraźnię. Hi. Wibrator jest wielki, czarny (mrrrr… jakie wspaniałe pole do snucia fantazji…) i leży sobie spokojnie w łóżeczku, czekając aż skończę pisać na komputerze. Dobranoc, kochany dzienniczku! 🙂

15.05
Marek napisał, że ze Słowacji jedzie do Rumunii. Wróci za kolejne dwa tygodnie. Czyli nie zobaczymy się przez ponad miesiąc. Nie powiedziałam mu tego, ale było mi strasznie źle z tym. Wieczorem upiłam się przy Internecie.

16.05
Wczoraj wpadła Aśka. Chyba coś czuła, że mam nietęgi humor, bo mimo, że nic nie mówiłam, już od progu zaczęła mnie pocieszać. Przegadałyśmy po babsku pół wieczoru. W końcu zadzwoniła do Witka, że nocuje u mnie, poszła do sklepu po wino i wspólnie zalałyśmy się w czarnoziem. Nie pamiętam nawet jak trafiłam pod prysznic. W każdym razie rano obudziłam się mając przy twarzy gołe cycki Aśki. To było nawet miłe…
Przyznaję, kiedy czasem robię sobie dobrze – zdarzają mi się lesbijskie fantazje, ale co innego fantazja, a co innego rzeczywistość. W końcu nigdy mi nie przyszło obudzić się we własnej pościeli, leżąc tak blisko z inną dziewczyną. W dodatku w małżeńskim łożu, hihi. Leżałam tak i patrzyłam na jej piersi… No nie mogę przed sobą ukrywać… miałam chęć, żeby zacząć coś próbować. Rany, co mi po głowie chodzi…
W każdym razie dobrze, że Aśka w pewnym momencie odwróciła się na drugi bok (choć jak przytuliła się do mnie „na łyżeczkę”, to momentalnie zrobiło mi się mokro między nogami… ale udało mi się jakoś przegonić te myśli i zasnęłam.
Kiedy wstałyśmy, naszym oczom ukazało się istne pobojowisko w domu. Butelki, szczątki papierosów, porozrzucane płyty, a na tym wszystkim dwa wielkie ręczniki kąpielowe. Czyżbyśmy razem brały prysznic…?
Dobrze, że zdążyłyśmy posprzątać, zanim Witek wpadł po żonę. Przy śniadaniu nabijała się ze mnie, że urwał mi się film i że żałuje, że nie zaprosiła sąsiada, żeby nam obu zrobił dobrze. Ech, ta tylko o jednym… (z drugiej strony, krowa, która dużo ryczy…)

21.05
Marek siedzi w Rumunii, a mnie jest ciężko. Nie pomagają nawet telefony od „delegacyjnego męża”. Dziś w nocy śniło mi się, że się kochamy. Marek brał mnie w korytarzu, tak jak owego dnia, gdy wrócił z podróży. Było mi dobrze, cudownie i rozkosznie. We śnie obróciłam się, żeby go pocałować i nagle… okazało się, że to wcale nie jest Marek, tylko jakiś obcy facet. Obudziłam się sama w łóżku i nie wiedzieć dlaczego rozpłakałam się jak chyba nigdy w życiu.

Scroll to Top