Pod jednym dachem

Była połowa lat dziewięćdziesiątych. Interesy rzuciły mnie do L. na zachodzie kraju, niewielkiego miasta na terenach dotkniętych strukturalnym bezrobociem, pogrążonego w marazmie i ogólnej beznadziei. Gdy okazało się, że zabawię tam dłużej, zacząłem rozglądać się za jakimś lokum. Ceny nieruchomości w tamtej okolicy były wręcz śmieszne w porównaniu z warszawskimi, szukałem zatem nieruchomości w spokojnej dzielnicy. Znajomy poradził mi kupno domu komunalnego, którego miasto chciało się pozbyć, gdyż nie miało pieniędzy na remonty. Cena był nadzwyczaj korzystna. Budynek był duży, ładny i zapuszczony. Stał w wielkim, mrocznym ogrodzie, zacienionym świerkami i tujami, gdzie chwasty wybujały po pas. Dziwił stan tej nieruchomości w poniemieckiej dzielnicy willowej, pełnej zadbanych raczej domów, jak również i fakt, że jego właścicielem było miasto. Dowiedziałem się w magistracie, że jego poprzedni właściciel zmarł, nie zostawiając spadkobierców, dom dostał się państwu, które doprowadziło go do takiego stanu, jaki było widać, a następnie w ramach rozliczeń trafił w posiadanie miasta L.
Dowiedziałem się również, iż nabywca zostanie kamienicznikiem: w facjatce mieszkała rodzinka alkoholików z czwórką dzieci. Początkowo miałem ochotę wycofać się z kupna, lecz burmistrz, spotkany przypadkiem na raucie u wspólnego znajomego, zdołał mnie przekonać, że jest skłonny namówić radę miasta do ustępstw, jeśli mnie i jemu uda się dojść do porozumienia. Nie cenił się nawet za bardzo, jak się okazało, ostatecznie więc rad nie rad i pełen wątpliwości kupiłem ten dom.
Kupiłem i żałowałem. Malinowscy nie płacili czynszu, awanturowali się po nocach, tłukli się jak popadło i w krótkim czasie miałem ich dość. Na szczęście udało mi się zmusić głowę rodziny, czyli Józka, jak kazał się nazywać, do opłat za czynsz, i czekałem na wiosnę, by móc rozpocząć procedury zmierzające do eksmisji. Jednak w lutym Józek wypił z kolesiami jakiś ruski wynalazek i uwolnił mnie oraz swoją rodzinę od wątpliwej przyjemności przebywania z nim pod jednym dachem.
Uszanowałem żałobę osieroconej rodziny i po tygodniu od pogrzebu Józefa Malinowskiego wezwałem wdowę, by zakomunikować jej podwyżkę czynszu, uzasadnioną wzrastającymi kosztami utrzymania budynku oraz inflacją. Pani Krystyna zawodziła w głos, że jestem nieludzki i gdzie jej się przyjdzie, wdowie nieszczęsnej, z sierotami na świecie podziać, ale nie wykazałem zrozumienia dla jej szlochów i kazałem się wynosić, jeżeli nie będzie jej stać na czynsz.
Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wróciłem do siebie, by pracować nad projektem. Pomysły przychodziły mi z łatwością, przelewałem je na dysk, a potem bez pośpiechu cyzelowałem warianty. Wtedy z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek u drzwi. Otworzyłem zirytowany. Za progiem stała najstarsza latorośl rodu Malinowskich, Monika.
– Czego chcesz? Matka cię przysłała? – Stała za drzwiami jak wystraszony pies.
– Mogę wejść? Mam prośbę do pana. To znaczy… To jest właściwie propozycja…
Odsunąłem się i wskazałem ręką na wnętrze mieszkania.
– Przeszkodziłaś mi w pracy – powiedziałem sucho. – Coś ważnego?
Kazałem jej usiąść na fotelu; sam stanąłem koło okna i ostentacyjnie przyglądałem się wyłożonym płaskimi kamieniami alejkom. – Słucham.
– Chodziło mi o ten czynsz… – Milczała przez dobrą chwilę, tak, że już zaczynałem wątpić, czy się odezwie, lecz w końcu zaczęła mówić. – Mama już nie ma zasiłku, a z pomocy społecznej nie dostaniemy za wiele… Gosia i Marek chodzą do szkoły, a ja też się uczę. Czasami i tak nie dojadamy… Brakuje na wszystko. Nas nie będzie stać na zapłacenie czynszu.
Patrzałem na nią zachęcająco, z dobrotliwym wyrazem twarzy. – Mam się wzruszyć? Nie stać was, to strasznie mi przykro. Będziecie się musieli wyprowadzić.
– Dokąd?! – przerwała mi nagle. – Innego mieszkania też nie wynajmiemy.
– Ooo, dostaniecie pewnie coś od miasta.
– Ale gdzie? Na Zarzeczu?! Przecież tam wsadza się tylko element!
– Dziwisz mnie, dziecko. A jak ci się zdaje – kim wy właściwie jesteście?
– Jak pan może…!
– Jak mogę? Awantury, alkohol, bijatyki. Przekleństwa, wrzaski… Ty też się darłaś, jeśli nie pamiętasz.
– To tato… Wywoływał te awantury, ale już nie żyje…
– Twoja mamusia też się nieźle urżnęła. Kiedy? Wczoraj, przedwczoraj, i po pogrzebie też. Sturlała się po schodach. Sama zresztą pomagałaś jej wejść.
Monika zaczęła płakać. Połykając łzy mówiła, że niezależnie od wszystkiego dzieci nie są winne, że się wychowały w tym domu, że w lokalu pomocy społecznej się zdegenerują i stracą szansę wyrwania się z tego kręgu alkoholizmu. Ja natomiast tłumaczyłem jej, że zgodnie z obowiązującym prawem i panującym w Polsce od kilku lat ustrojem mam prawo ustalać czynsz taki, jaki uznam za stosowne, w granicach określonych przepisami, domagać się jego spłaty, a w wypadku jej braku, wywalić ich na bruk. I że nie obchodzi mnie, czy ich matka pije, czy oni się uczą i czy nie mają pieniędzy. Wrzeszczałem na nią, że każdy jest kowalem własnego losu i że ja nie jestem instytucją charytatywną, a mój – podkreśliłem „mój” – dom nie jest schroniskiem dla wdów i sierot. Jeśli nie mają pieniędzy, to niech się wynoszą albo je zarobią.
– Jak? – zapytała z płaczem. – To ponad nasze siły! Niech pan da nam szansę, przez miesiąc, może zarobimy jakoś…
Nie jestem jednak takim złym człowiekiem, więc zgodziłem się na miesiąc. Znajomi zaczynali już żartować ze mnie, że zamierzam ożenić się zapewne z tą ciepłą wdówką, skoro się nią tak opiekuję.
Minął miesiąc, a Malinowska oczywiście nie miała pieniędzy. Pijana, zataczająca się przyszła prosić o kolejny miesiąc, ale tradycyjnie już kazałem się jej wynosić i szukać sobie innego lokum, bo od przyszłego tygodnia nie będą już tu mieszkali. Nie zważałem na jej spazmy i zaklęcia, choć wiedziałem niestety dobrze, że była to z mojej strony jedynie próżna gadanina, gdyż wiele wody opłynęłoby w lokalnym strumyku, zanim eksmisja doszłaby do skutku. Kapitalizm w polskim wydaniu, psia jego mać. Chciałem jednak tylko by sobie wreszcie poszła i żebym ja miał z głowy całą tę obrzydliwą sytuację.
Wieczorem usłyszałem pukanie. Wściekły otworzyłem drzwi i zobaczyłem tam Monikę. Miała na sobie lekką sukienkę i zbyt mocny, nieudany makijaż.
– Czego chcesz? – warknąłem. – Nie będzie odroczenia tym razem.
– Przyszłam zapłacić – powiedziała i weszła bez pytania, kierując się do salonu. Zamknąłem drzwi i zapytałem, skąd wzięła pieniądze. Zamiast odpowiedzieć, zaczęła rozpinać sukienkę. Wystarczyły dwa guziki i tania szmatka spłynęła na podłogę. Stała przede mną dziewczynka o zapadniętym brzuchu i niewielkich piersiach. Ręce jej drżały, więc splotła je, zakrywając chuderlawą klatkę piersiową. U zbiegu patykowatych ud rzadka kępka czarnych włosów kontrastowała z bladością skóry. Podszedłem do niej. Po policzku toczyła się łza. Monika spojrzała na mnie z pogardą.
– No, niech pan bierze! Dzisiaj pierwsza rata.
– Ubierz się. Powiedziałem, że macie się wyprowadzić, a nie, że masz zostać dziwką.
Stała dalej. Byłaby może nawet ładna, gdyby nie była tak chuda i gdyby inaczej ją uczesać.
– Niech się pan nie przejmuje – rzuciła – czy prześpię się z panem, czy zacznę pracować w agencji, co za różnica? To będzie obrót bezgotówkowy. – Podeszła do kanapy i położyła się na niej, rozkładając nogi. – Niech się pan nie boi, mam już siedemnaście lat. I nie jestem dziewicą.
Zaczynało mnie to śmieszyć. Usiadłem naprzeciwko niej w fotelu. Mimo woli spoglądałem na jej krocze, co zauważyła bez trudu.
– Wygadana jesteś – powiedziałem. – Skąd u ciebie taka znajomość prawa i ekonomii?
Usiadła.
– Ma mnie pan za idiotkę i degeneratkę, prawda? Co się w końcu może urodzić w rodzinie patologicznej! Nie. Nie jestem szmatą. Moja matka nią jest. Mój ojciec też był… taką ludzką szmatą, ale ja nie chcę. Ja się chcę wyrwać, uczę się, chodzę do liceum, jeśli jest pan w stanie w to uwierzyć. I chcę, żeby moje rodzeństwo też wyszło na ludzi.
– A co ja mam z tym wspólnego? Mnie interesują pieniądze, taki już jestem przyziemny.
– Powiem panu. Tutaj przynajmniej jest spokój. To jest dobra dzielnica, jeśli mama chce pić, robi to sama lub w melinie, w mieście. A Marek i Gośka nie zadają się z mętami. Jeśli nas stąd wyrzucą, trafimy do schroniska dla bezdomnych czy do innych tego typu baraków. A tam nie ma za dobrych przykładów. – Podeszła do mnie i stanęła tuż przede mną. – I dlatego wolę spać z jakimś czystym facetem, niż być rżnięta przez cały barak.
– Nie jesteś w moim typie – powiedziałem. – Jesteś za chuda, nieładna, masz niezdrową cerę, wypacykowałaś się jak dziwka, a poza tym stać mnie na najlepsze kobiety w tej okolicy. Jeśli zachce mi się nastolatki, to bez problemu znajdę jakieś czyste, zadbane i pachnące panienki z liceum, może nawet twoje koleżanki z klasy. Dlaczego mam się umartwiać akurat z tobą? A może dostarczysz mi takiej rozkoszy, że zapomnę o całym świecie i zacznę wołać „mamo”?
Zerwała się z kanapy, schyliła po sukienkę i podbiegła do okna.
– Nie stać mnie, słyszysz, nie stać mnie na kosmetyki! – płakała ze złości. – Gdybym miała normalną rodzinę, gdybym nie żywiła się miesiącami byle czym, miała ładniejsze ciuchy i chodziła na solaria, nadawałabym się, tak? Ale wtedy nawet nie popatrzyłabym na takiego łysiejącego zgreda jak ty!
Strzał był w miarę celny. Zacząłem się śmiać.
– Po pierwsze, nie jesteśmy na ty, a po drugie, mam trzydzieści pięć lat i zakola dodają mi powagi. Tak twierdziła większość moich kobiet. No dobrze, pogadamy o interesach. Ale najpierw sprawdzimy twoje kwalifikacje. Weź prysznic, zmyj z twarzy to świństwo i przyjdź tutaj. Masz dziesięć minut.
– Czyli – zgadza się pan?
– Nie wiem jeszcze. To będzie… jazda próbna.
Nie odpowiedziała nic, tylko poszła do łazienki. Nalałem jej i sobie koniaku, nastawiłem płytę Marsalisa, zrzuciłem w sypialni ubranie i nałożyłem szlafrok. Usiadłem na kanapie z kieliszkiem w ręku i roześmiałem się głośno.
Nie wyglądała najgorzej, gdy wyszła z łazienki. Twarz wyładniała, a mokre włosy dodawały jej uroku. Sutki stwardniały, ciało pokrywała gęsia skórka. Monika szła powoli w moją stronę, aż stanęła przy mnie, jakby nie wiedząc, co ma zrobić dalej. Posadziłem ją na swoich kolanach i podałem kieliszek. – Zmarzłaś. – Wypiła wszystko za jednym podrzutem głowy i skrzywiła się. – Paskudztwo.
– Jedna butelka tego paskudztwa to wasz czynsz.
Dotknąłem chłodnego uda i przechyliłem ją ku sobie. Ledwo wyczuwalnie stawiała opór, była sztywna i jakby nieobecna. Pocałowałem ją w policzek, a potem w szyję. Muśnięciami poznawałem skórę jej pleców, opinającą żebra i koraliki kręgosłupa. Dotykałem ustami małe piersi, lekko zaciskając zęby na drobnych sutkach. Ciało stawało się cieplejsze i tajało pomału, sztywność ustępowała miejsca zakłopotanej współpracy. Powoli przytulała się do mnie, mała dziewczynka w trudnej roli. Położyłem ją na skórze kanapy, całowałem jej brzuch i piersi, a ona unikała uparcie mojego wzroku.
Wszedłem w nią, pisnęła cicho, i spojrzała prosto w moje oczy. Całowałem jej usta, ale nie odwzajemniła pocałunku. Znowu była sztywną lalką, lalką, która patrzy bez wyrazu na spółkującego z nią mężczyznę. Jednak i jej oczy zaczęły mętnieć. Zamykała je na coraz dłuższe chwile, zagryzała wargi, by za moment łapać powietrze otwartymi ustami, odrzucała głowę, aż wreszcie zesztywniała i wyprężyła się na długi moment.
Kiedy skończyłem, czułem się bardziej spięty niż zaspokojony. Położyłem się obok niej. Podniosła się, usiadła na podłodze i zapatrzyła się w wygaszony kominek.
– Jak sobie wyobrażasz te naszą umowę? – zapytałem, żeby przerwać milczenie. Nie odpowiadała dość długo, więc zwróciłem ją ku sobie. – Więc jak? To była twoja propozycja.
– Będzie mnie pan mógł się ze mną przespać ze mną trzy razy na miesiąc. W zamian my nie płacimy ani grosza.
– Żegnam. Nie odpowiada mi to.
– Dlaczego? Prostytutka policzyłaby sobie więcej za jeden raz!
– Ale prostytutka dba o zadowolenie klienta, a nie odwrotnie.
– Chodzi panu o to, że nie jestem dobra w łóżku? – Przytaknąłem. – Nie miałam się kiedy nauczyć.
– To przyjdź, jak się nauczysz. Mówiłaś – przypomniałem sobie – że nie jesteś dziewicą?
Odwróciła się ze złością.
– Nie jestem! Nie jestem! To tato… – Rozpłakała się. Objęła kolana i skuliła się. Zastanawiałem się, czy mówi prawdę. Nie wierzyłem jej, szczerze mówiąc.
– Opowiedz mi o tym – poprosiłem. – Na pewno ci ulży.
Sam nie byłem pewien, czy było to z mojej strony naigrawanie się, czy zainteresowanie.
Ale nie doczekałem się wzruszającej opowieści. Zerwała się nagle, zabrała swoją sukienkę i wybiegła na schody. Gdy podszedłem do drzwi, stała na półpiętrze i drżącymi rękami próbowała zapiąć guziki. Wróciłem do siebie.
Noc spędziłem ze swoimi myślami i butelką koniaku.

Nazajutrz przydybałem na schodach Marka i kazałem mu zawołać starszą siostrę. Pobiegł na górę. Wrócił po chwili i wyseplenił, że jest zajęta. Kazałem jej przekazać, żeby się dzisiaj u mnie zjawiła.
Przyszła późnym wieczorem. Podpuchnięte oczy i obrzękła twarz sugerowały, że musiała niedawno płakać. Usiadła nie czekając na zaproszenie.
– Moja propozycja jest taka – i to jest ostatnie słowo w tej dyskusji – jesteś do mojej dyspozycji nie trzy razy, ale przez cały miesiąc. Jak chcę i kiedy chcę. Zrozumiano?
Wzruszyła ramionami.
– Powiedziałam matce o wczorajszym. Najpierw mnie pobiła. Potem się doprawiła winem i powiedziała, że jak mam się puszczać, to niech zostawię te szkołę i zacznę zarabiać dupą na rodzinę, bo nie po to mnie urodziła, żeby nie było ze mnie żadnego pożytku.
Siedziała z wzrokiem wbitym w swoje buty.
– Pierdolę to wszystko! – odezwała się nagle. – Ale pod jednym warunkiem – nie chcę już mieszkać tam na górze.
– Może najpierw poznamy się trochę lepiej? Nie lubię mieszkać z kobietami.
– Mam panu dać dupy już teraz, czy trochę później?
– Nie bądź wulgarna. Nie jesteś u siebie w domu. Mnie tym zresztą nie wzruszysz.
– Teraz czy potem?
– Tam jest sypialnia.
Poszła i rozebrała się bez słowa. Na ramionach, plecach, biodrach i udach miała świeże siniaki. Położyła się na wznak i ostentacyjnie rozłożyła nogi. Kazałem jej przykryć się kołdrą, po czym sam położyłem się obok niej. Przeciągnąłem ją do siebie, nieczułą jak manekin.
– Dobranoc! – powiedziałem. Gdy zasypiałem, wysunęła się spod mojego ramienia i zwinęła na brzegu łóżka.
Nie spała, gdy się obudziłem. Przyglądała mi się, oparta na łokciu. Nie była brzydka – była zaniedbana. Spod roztrzepanych snem ciemnych włosów spoglądały na mnie czujnie duże oczy. Dopiero teraz spostrzegłem, że są szarozielone. Górna warga nie zakrywała całkowicie wiewiórczych siekaczy, którymi Monika przygryzała dolną. Przy każdym wdechu chrapki jej zadartego nieco nosa rozszerzały się, a jego koniuszek wędrował jeszcze wyżej. Pomyślałem, że sprawiała wrażenie ostrożnego zwierzątka, które spłoszyć może najdrobniejszy ruch. Niewiele się pomyliłem, jak miało się okazać.
– Nie idziesz dzisiaj do szkoły?
– Jest przecież sobota.
Spojrzałem na zegarek. Było po dziewiątej. Na jedenastą miałem być w firmie. Patrząc na wychylającą się spod kołdry jasną pierś, ozdobioną bladoróżowym, niewielkim sutkiem, zapragnąłem naraz przewrócić dziewczynę na brzuch i przelecieć jeszcze przed śniadaniem, najpierw musiałem jednak przejść się do łazienki.

Gdy wróciłem, Moniki nie było w łóżku, za to z kuchni dobiegał szczęk naczyń. Założyła na gołe ciało mój sweter, którego dekolt zsuwał się z jej ramienia, i stojąc boso na deskach podłogi robiła kanapki. Boże drogi, co to były za kanapki. Koślawo ukrojone plasterki sera i wędlin na kawałkach paczkowanego chleba, posmarowanych mikroskopijnymi ilościami masła. Ani sałaty, ani papryki, ani jakiegokolwiek innego przybrania, chociaż w lodówce znalazłaby pół delikatesów. Nastawiłem ekspres do kawy, otworzyłem sok pomarańczowy.
– Lubisz gotować? – zapytałem.
– Nie wiem. U nas się niewiele gotuje.
Postawiliśmy wiktuały i naczynia na stole. Rozmowa nie kleiła się zupełnie. Spodziewałem się podświadomie, że Monika będzie jadła łapczywie, lecz skubała coś ledwo, zamyślona i nieobecna. Sięgając po kubek z kawą przewróciła karton z sokiem, zaczepiwszy go rękawem.
– Uważaj! – syknąłem i gwałtownie wyciągnąłem dłoń, by przerwać żółty potop. Wówczas dziewczyna szybciej, niż zdążyłbym się zdziwić, skuliła się, zakrywając ramionami głowę. Zaskoczony znieruchomiałem.
– Nic się nie stało – bąknąłem zmieszany. – To przecież tylko sok.
Odstawiłem karton i chciałem pogładzić ją po ramieniu, uspokoić, jednak ręka zawisła mi w powietrzu, gdy Monika odchyliła się, niemalże spadając z krzesła. Zrezygnowany zacząłem przestawiać naczynia na blat szafki. Po chwili dołączyła do mnie, zawstydzona, porwaną ze zlewu gąbką pośpiesznie zbierając kałużę.
– Nie chciałam – usłyszałem. – Przepraszam.
Westchnąłem ciężko, obserwując, jak wyciera od spodu talerze i kubki. Rany, pomyślałem, w co ja się pakuję? Nie nadaję się na terapeutę. Ani na przybranego ojca.

Wychodząc do pracy wystawiłem ją za drzwi.
– Musisz znaleźć sobie jakieś zajęcie do siedemnastej – oznajmiłem. – W mieszkaniu cię nie zostawię, przykro mi. Pójdziesz na górę?
Spojrzała na mnie koso, pokręciła głową, a później uciekła wzrokiem w dół schodów.
– Jest ładna pogoda, pospaceruj sobie, idź do kina… – podsunąłem z udawanym optymizmem.
– Tu nie ma kina, zamknęli dwa lata temu – odparła i dodała po chwili: – Taka gmina.
– Słucham?
– Nieważne – wzruszyła ramionami. Westchnąłem i wyjąłem z portfela banknot, a po namyśle jeszcze jeden.
– Masz dwa miliony, kup sobie coś ładnego. I idź na lody, bo ja też ponabijam sobie siniaków – powiedziałem i natychmiast poczułem się jak ostatni idiota.

Wychodziłem z firmy w towarzystwie naszego kierownika produkcji, Dyblaka. Nie mogłem trafić gorzej.
– Nie chwaliłeś się, że lubisz kwaśne jabłka – zagadnął, gdy obaj zauważyliśmy stojącą przy moim samochodzie dziewczynę.
– Córka sąsiadów z góry – skrzywiłem się. – Nająłem ją do sprzątania. Trochę menelska rodzinka, ale mam dobre serce.
– Koneser, no, no – cmoknął z uznaniem Dyblak i mrugnął porozumiewawczo, po czym walnął mnie z rozmachem w łopatkę. – Założę się, że sprząta lepiej od mojej ślubnej! – krzyknął odchodząc do swojego forda.
Monika miała na sobie falbaniastą sukienkę do kolan i kurtkę z dżinsu. Glany na jej chudych nogach sprawiały nieco komiczne wrażenie. Na mój widok wyciągnęła zza pleców czerwono-białego lizaka i przeciągnęła po okrągłej tafli językiem, od samego dołu aż po górną krawędź.
– Co ty sobie właściwie myślałaś? – zapytałem wpuszczając ją do samochodu. – Nigdy więcej tu nie przychodź. Nigdy.
Wydęła policzki, potem ułożyła wargi w dzióbek i zatrzepotała rzęsami. A później powtórzyła manewr z lizakiem. Zaświerzbiła mnie ręka, by przełożyć ją przez kolano i wlepić kilka solidnych klapsów.
W czasie jazdy przez miasto milczeliśmy oboje. Prowadziłem z kwaśnym grymasem, a ona przeglądała atlas Polski i wachlowała się lizakiem. Tylko czekałem, aż przyklei mi go do tapicerki.

Na schodkach domu siedział komitet powitalny w postaci jej rodzeństwa. Z wielkim zainteresowaniem przyglądały się wystrojonej siostrze.
– Ile właściwie mają lat? – zainteresowałem się.
– Marek dwanaście, średnia dziesięć, a najmłodsza, Wioletta, pięć, a dlaczego?
– Mam dla twojej rodzinki propozycję – powiedziałem z namysłem, otwierając drzwi garażu. – Biznesową.
Monika przerwała w połowie wysiadanie z auta.
– Trzeba wyzbierać te butelki, worki i inne śmieci z ogrodu. A potem zgrabić suche chwasty. W piwnicy widziałem jakieś grabie. Pół miliona chyba wystarczy?
Dopiero kiedy z jej twarzy ustąpiło napięcie dostrzegłem, jak uważnie czekała na wyjaśnienie intencji mojego pytania. Wysiadła, zamknęła drzwi i odetchnęła cicho.
– Ale jak wyrobią się w tydzień, będzie premia? – zapytała.

Nie jestem mistrzem garnków i patelni, lecz obserwując krzątającą się w kuchni dziewczynę stwierdziłem, że sam już wolę zająć się przygotowaniem późnego obiadu. Stała teraz, bez glanów, w swojej nowej sukience z krótkimi rękawkami i przyglądała się, jak przyrządzam risotto. Dojrzewające siniaki na jej ramionach wyglądały niezbyt ładnie.
– No – powiedziałem przykucnięty, wsuwając brytfankę do rozgrzanego piekarnika – mamy godzinę wolnego.
Zanim zdążyłem się podnieść, poczułem na ramieniu jej palce, przesuwające się leciutko w kierunku karku. Zaskoczyła mnie, nie mogę zaprzeczyć. Bardzo pozytywnie zaskoczyła. Obróciłem się, nie wstając, i otoczyłem jej uda ramionami. Moja dłoń wsunęła się pod sukienkę i powędrowała wyżej, aż natrafiła na wypukłość pośladka, osłoniętą materiałem tanich, bawełnianych majtek. Podbródkiem trafiłem w jej łono, a później, obracając głowę, przytuliłem policzek do jej brzucha. Spojrzałem z dołu w twarz Moniki, która, wciąż dotykając mojego karku, wsunęła palce drugiej dłoni w moje włosy.
– Dlaczego jesteś sam? – zapytała cicho.
– „Dlaczego PAN jest sam?”, jeśli już – parsknąłem.
– Dlaczego jesteś sam? – powtórzyła.
Wstając, uniosłem ją w górę. Objęła mnie za szyję, przytuliła, by zachować równowagę. Poczułem, jak okryty jedynie sukienką sutek przesuwa się po mojej powiece i opiera na policzku, twardniejąc. Posadziłem ją na blacie stołu. Coś zsunęło się z niego na podłogę i potoczyło z brzękiem. Drgnęła wyraźnie na ten dźwięk. Miałem teraz przed sobą jej twarz, szczupłą, skupioną, z tymi wielkimi, osadzonymi nieco zbyt blisko siebie oczami, wpatrującymi się we mnie w oczekiwaniu odpowiedzi.
– Bo pomyliłem kiedyś uczucie z pokerem – powiedziałem w końcu. Zmarszczone brwi wskazywały, że nie zrozumiała. Nie zdziwiłem się.
Zbliżyłem usta do jej warg, a wtedy odchyliła lekko głowę, unikając pocałunku. Dotknąłem ustami jej podbródka, lecz znów uciekła i tym razem pod wargami poczułem chłodny policzek. Obejmowałem mocno jej plecy, nie pozwalając na dalekie uniki, a ona dłońmi, opartymi o moją pierś, utrudniała zbliżenie.
– Nie – pokręciła głową. – Bez całowania. Proszę.
Skoro tak, powiedziałem w myślach, może być bez całowania. Sięgnąłem dłonią pod sukienkę, unosząc jej tyłek z blatu. Materiał majtek nie stanowił problemu, lecz gumka wymagała silniejszego szarpnięcia. Pozostało teraz tylko zsunąć bawełniany strzępek z drugiej nogi, rozpiąć pasek, spuścić spodnie i nakierować sztywniejące prącie w przesuniętą poza brzeg stołu chudą cipkę. Ale nie było to łatwe, gdy pozostawało się pod na poły drwiącym, na poły zaciekawionym spojrzeniem dziewczyny. A może było w tym spojrzeniu coś jeszcze, coś czego nie potrafiłem nazwać ani rozpoznać?
Ściągnąłem ją ze stołu, obróciłem i pchnąłem na brzeg blatu. Nie broniła się, nie uciekała, po prostu położyła się na nim, wypinając pupę. Sukienkę zarzuciłem na plecy, odsłaniając pośladki. Jej skóra była tak blada, że aż błękitnawa, upstrzona jedynie czerwonymi podbiegnięciami w miejscach, gdzie trafiła ręka czy noga matki. Pod ciemną plamką odbytu uwypuklała się piczka, porośnięta czarnymi włoskami. Gdy przycisnąłem do niej dłoń, a mój środkowy palec zagłębiał się w ciepłym, sprężystym wnętrzu, pomyślałem, że tak delikatne runo nigdy jeszcze nie było chyba strzyżone.

Dziewczyna wyprężyła stopy, unosząc je na palce, popychając tyłek wyżej i nadziewając się głębiej na mój palec, aż po samą dłoń. Wnętrze pochwy stawiało coraz mniejszy opór, śliska tkanka obejmowała ciasno drążący ją kształt. Pracując dłonią obserwowałem, jak Monika opiera skroń na stole, przymyka powieki, przygryza wargę, i z różowiejącymi policzkami zaczyna cicho kwilić. Przysiągłbym, że wypiękniała, nabrała blasku i z brzydkiego kaczątka zaczynała przeistaczać się w coś innego, czym mogłaby stać się, jeśli los byłby dla niej bardziej łaskawy. Z narastającym podnieceniem cofała się i posapywała, napierając na moją dłoń. Nie chcąc tracić tych pięknych chwil zastąpiłem palec penisem. Przez krótką chwilę manewrowałem przy nawilżonej już dobrze szparce, drażniąc dziewczynę płytkim, urywanym wejściem, aż zajęczała w proteście i wyciągnęła na ślepo ręce w kierunku moich bioder. Jedną z nich chwyciła luźny brzeg mojej koszuli i pociągnęła do siebie, dając wyraźnie do zrozumienia, czego potrzebuje. Złapawszy za jej biodra pchnąłem więc i poczułem, jak śliska szorstkość pieści główkę, posuwającą się głębiej i głębiej. Wędzidełko otarło się o kryjącą się we wnętrzu twardość, a Monika mimowolnymi drgnięciem ciała i podrzutem głowy ostrzegła, że jestem już dostatecznie głęboko.

A wtedy zaczęło się rżnięcie. Tartaczne, dogłębne i szybkie. Opadła na blat ponownie i otwartymi teraz ustami, wykrzywionymi w tragicznym na pozór grymasie, oznajmiała światu bezgłośnie swą skargę na ten ból, co nie zmienił się jeszcze w rozkosz. Stół przesuwał się ze zgrzytaniem, napędzany gorączkowym rytmem moich ud i bioder, ja sapałem, klamra paska dzwoniła, nasze ciała stykały się z mokrym klaskaniem, a Monika niesłyszalnym niemal ahhha-haaahh-hhaaa włączała się w tę kakofonię. Czułem pot ściekający po plecach i skapujący z nosa na jej biodra, czułem sztywniejące łydki i czułem, że za chwilę wykipię i zaleję wszystko, co tylko przede mną.
Po wszystkim, oparty na swoich ramionach i przytulony do jej pleców, dotykałem ustami jej ucha. Monika poszukała dłonią mojej ręki, a kiedy znalazła, zacisnęła palce na moim kciuku.
– I co teraz zrobimy? – odezwała się wreszcie. Fakt, z mojej strony to było cholernie nierozsądne.
– Kupię ci Postinor – powiedziałem, zły na siebie. – A na przyszłość, trzeba będzie…
Przerwała mi cichym śmiechem.
– Co zrobimy z tym, że się chyba zakochałam?

Scroll to Top