Poetka i krytyk

Dwa czy trzy lata temu nocowałam u mojej cioci. W pokoju w którym spalam znajdowała się jej kolekcja około 40 harlekinow. To była parna i duszna letnia noc. Długo nie mogłam zasnąć. Zabrałam się za te wydrukowane na wtórnym papierze tanie książeczki. Pierwsze i prawdopodobnie ostatnie tego typu w moim życiu. One były inspiracja do tego opowiadania, harlekiny…i cos jeszcze.

Poetka i krytyk

I

Agnieszka z uwagą obserwowała klienta, pochylającego się właśnie nad wystawionym w najbardziej widocznym miejscu jej małego sklepiku tomikiem. Tytuł jego brzmiał „Pączki rozbudzone” i był zbiorem erotycznych, czasem humorystycznych wierszy. Jej wierszy. Wydane w miękkiej okładce, w niewielkim nakładzie. Sprzedała od dwóch tygodni od premiery kilkanaście egzemplarzy. Mniej więcej polowe znajomym. Zastanawiała się nad urządzeniem małego wieczorku, na którym przeczytałaby kilka wierszy, z winem, delikatną muzyką w tle…Ale bala się porażki, poza tym nie była mistrzynią autopromocji.

Przystojny brunet około trzydziestki wziął właśnie jej tomik do ręki i wertował strony. Czytał najwyraźniej co kilka linijek, widziała na jego twarzy przebłyskujący cień uśmiechu. Serce zabiło jej mocniej, gdy mężczyzna uniósł wzrok i ich spojrzenia spotkały się. Zarumieniła się, czuła to wyraźnie, palące policzki nie pozostawiały wątpliwości. Na szczęście nieznajomy nie mógł wiedzieć, ze to ona, właścicielka malutkiej księgarni w piwniczce bocznej, zapomnianej uliczki, jest jednocześnie autorką beznadziejnie egzaltowanych i infantylnych wierszyków…tak je na pewno ocenia, na to wskazuje jego kpiarski zalążek uśmiechu.

Zastanawiając się nad innymi określeniami dla tego półuśmieszku, Agnieszka przyłapała się na tym, ze gapi się na klienta, zaczerwieniona po uszy, zapatrzona w jego brązowe oczy i usta rozciągające się w coraz szerszym uśmiechu. Nie gap się tak, powiedz coś. Pierwsze, co rzuciło jej się w popłochu na usta to wypowiedziana lekko drżącym głosem formułka:

– Czy mogę w czymś pomóc?
– Szukam prezentu…- na pewno dla dziewczyny, żony…- dla mojej babci.

Parsknęła niepowstrzymanym śmiechem, który, wydobywając się ze ściśniętego gardła, brzmiał na pewno jak chichot kojota. Tak przynajmniej określiłaby ten wybuch sama Agnieszka, której ulubiona zabawa było wyszukiwanie niecodziennych określeń. Takich jak kpiarski zalążek uśmiechu czy chichot kojota.

– Czy jest w tym cos śmiesznego?- zapytał ze zmarszczonym czołem klient.
– Przepraszam pana, to tylko…- jąkała się czerwona jak jej sukienka Agnieszka – proszę mi powiedzieć, z jakiej to okazji i co preferuje pana babcia? – próbowała opanować śmiech mówiąc jak najbardziej profesjonalnym tonem starej księgarki.
– Babcia obchodzi niedługo 70 urodziny. Jest niepoprawnie romantyczna wdową i lubi wzdychać nad głupiutkimi wierszykami o fiolkach, różach i aniołkach. Ot, niechybnie demencja starcza – rzucił najwyraźniej obrażony jej wybuchem śmiechu – dziękuję za pani jakże uprzejma ofertę pomocy, ale już znalazłem to czego szukałem – machnął jej przed nosem tomikiem- Poproszę.

Agnieszka już purpurowa, tymczasem ze złości, wzięła od niego książkę, zapakowała w biały papier i wydrukowała paragon kasowy.

– 25 złotych proszę. Mam nadzieje ze babci spodoba się prezent. Jeśli będzie pan tak uprzejmy, proszę przekazać babci wizytówkę autorki, może podzielić się wrażeniami z lektury- powiedziała wciskając mu zapakowana książkę razem ze swoja własną wizytówką.
– Agnieszka Figot…- przeczytał mężczyzną i ciągnął dalej zgryźliwie – niestety babcia nie marnuje pieniędzy na rozmowy telefoniczne z niespełnionymi pisarkami, a komputera nie ma, żeby napisać recenzje przez email. Ale przekażę. Dziękuję za miłą i profesjonalną obsługę, pani…
– Agnieszka Figot – rzuciła przez zaciśnięte zęby – a teraz proszę wybaczyć, zamykamy.
Rozkoszowała się jego zszokowaną miną, zamykając za nim drzwi.

II

„Pączki rozbudzone
zaróżowione
ciepłym podmuchem stwardniałe
wilgocią języka letniej gorączki”

Czytała tekst emaila z wypiekami na twarzy. Ktoś od kilku dni wysyłał jej codziennie fragmenty jej własnych wierszy. Bez komentarza, bez podpisu. Znała jego nazwisko, Mateusz Więcki, czytała za każdym razem w linijce adresata. Wysyłał zawsze najgorętsze fragmenty, może niewinne na pierwszy rzut oka, ale jednak opisy jej namiętnej wyobraźni. To był jej sposób na opisywanie własnych emocji – wcześniej chowanych do szuflady, od niedawna wydanych na pastwę publicznej krytyki. Mateusz Więcki powoli odczytywał jej szyfr i jak fragmenty puzzli wysyłał dowody swojej bystrości autorce łamigłówki. Agnieszka nie odpisywała na wiadomości. Czekała na jego pierwszy krok. Czekała na wyjaśniającą wszystko wiadomość, chociaż ciekawość ja zżerała. Przy każdym nowym emailu paliła ja od środka świadomość, ze może właśnie ktoś przyswaja sobie jej intymność. Marzenie każdego poety. A może to tylko żart. Pstryczek w nos. Z westchnieniem zamknęła skrzynkę pocztową.

III

„Szanowna Pani Agnieszko,
czy wybaczy Pani lirycznemu laikowi? Od kilku dni próbuję zdobyć się na tą prośbę, ale boję się, ze przez moje grubiaństwo jestem na straconej pozycji. Wytłumaczyć mogę się tylko złym dniem. Ale czy to wystarczy żeby zaprosić Panią na kolację? Chciałbym się wytłumaczyć, wynagrodzić tą niesprawiedliwą krytykę. Trochę niezręcznie mi dzwonić po tym przykrym zajściu w księgarni, proszę tylko o krotką odpowiedz, czy mogę zadzwonić.
Z poważaniem
M. W.”
Głęboki oddech. Skąd te drżące nagle ręce? Przecież to tylko email. Wiedziała od razu, ze się zgodzi. Po krótkim namyśle odpisała krotko i od razu wcisnęła „Wyślij”. Bala się, ze się rozmyśli?
„Szanowny Panie,
każdy ma prawo do krytyki, chociaż nieuzasadniona wydaje się być niesprawiedliwą. Proszę się niepotrzebnie nie zadręczać. Nie jestem obrażoną panienką, proszę nie mieć wyrzutów sumienia.
Z poważaniem
A.F.”

Wysłane. Pierwsza myśl- dlaczego tak sucho? Zaczęła pisać kolejną wiadomość, która pewnie jeszcze pogorszyłaby sprawę, „Szanowny Pa… gdy rozdzwonił się telefon komórkowy. Zastygła w bezruchu, palce nad klawiatura. Żołądek podskoczył do gardła. Nieznany numer. A jednak jesteś głupią panienką, przecież to nie może być on. Odbierz spokojnie.

– Halo?
– Pani Figot? Mateusz Więcki – a jednak! Znajomy glos / wzdychać nad głupiutkimi wierszykami o fiolkach, różach i aniołkach / a jednak trochę inny, miękki, aksamitny, stonowany…może napiszesz wiersz o glosie w telefonie idiotko, skarciła się w myślach.
– Dzień dobry – wydukała, chociaż cos ściskało jej gardło
– Cieszę się, ze odpisała Pani tak szybko…

Zaprosił ja na kolacje w restauracji. Zgodziła się od razu. Nie powiedziała, ze musi sprawdzić w terminarzu, nie zawahała się ani przez chwilę, nie. Te małe niedorzeczności sztuki flirtowania wpadły jej do głowy dopiero gdy odłożyła telefon. Flirtowania? To przecież nie był żaden flirt!

IV

Czwartek, godzina siedemnasta. O dziewiętnastej umówione spotkanie, pora pomyśleć o stroju, makijażu. Myślała o tym cały dzień, cale trzy dni od telefonu, skrzętnie ukrywając przed sama sobą fakt, ze się przejmuje, jak ma wyglądać. Oczywiście jak najkorzystniej. Nie, żeby mu się podobać. Co to to nie.

Po prysznicu usiadła przed naga przed lustrem. Gapiąc się na swoje nagie oblicze zastanawiała się nad makijażem i strojem. Nie za dużo make-upu, to nie randka! I żadnych cudacznych przebieranek. Spokojne stonowane kolory. Nie pokazywać za dużo. Rady starej panny, wyśmiała siebie samą w duchu. Właściwie to dlaczego nie pokazać się z najlepszej strony…Lekka kreska pod oczami podkreśli tylko ich błękit. Długie falujące ciemnoblond włosy zostawi rozpuszczone…Przeczesała palcami lekko wilgotna czuprynę. Kosmyki opadły na czoło, odgarnęła je niecierpliwe. Były takie niesforne. Może lepiej je śpiąc…Pojedyncze kropelki wody spływały po szyi, wędrując po okrąglutkich piersiach. Zatrzymywały się krotko na sterczących rozowiotkich sutkach, żeby skapnąć na uda. Pączki rozbudzone…przypomniała sobie. Ciekawe, co on widział, przepisując ten urywek…Ona widziała siebie samą, jak teraz w lustrze. Nago. Ujęła w ręce swoje piersiatka, uniosła je lekko. Przyjemny ciepły dreszczyk przeszył jej ciało, reakcja na gorący dotyk dłoni na zimnej skórze dekoltu. Zamknęła piersi w dłoniach jak w biustonoszu. Przycisnęła, czuła twardość sutków, przyjemną twardość. Zamknęła na chwile oczy. Ogarnęło ja znajome rozkojarzenie.

Rozkoszne myśli zaczęły przebiegać po głowie. To spotkanie…to prawie jak randka…kolacja z winem, potem zaprosi ja do siebie na drinka…nie wypada odmówić, w końcu to taki miły gest. U niego w domu, przy kominku i cichym dźwięku trzaskającej jazzowej płyty wypija ostatni kieliszek, usiądą blisko siebie na wygodnej kanapie, jeszcze bliżej…Agnieszka zaciskała dłonie coraz mocniej. Zaczęła się masować, ale to nie wystarczyło. Otworzyła oczy – w lustrze zobaczyła swoja rozmarzona twarz, rozchylone wargi, palce zaciskające się coraz gwałtowniej na sutkach. Oblizała usta. Gdy zobaczyła w obiciu swój języczek, wyobraziła sobie, ze tuz przed nią stoi on, także nagi, z naprężonym instrumentem rozkoszy tuz przed jej twarzą. Widziała oczami wyobraźni stojący na baczność pal, trzymał go mocno w ręce, prosząco unosząc go do jej ust. Nie chciała, żeby czekał.

Niecierpliwie schwyciła rozgrzana pałkę i zanurzyła głęboko w swoich ustach. Zacisnęła wargi, rozkoszowała się tym wypelnienem gardła, drażniącym migdałki penisem, nabrzmiałą i pulsującą główką. Druga jej ręka sama powędrowała miedzy jej uda. Trafiła od razu miedzy spuchnięte od podniecenia płatki, w samo centrum rozkoszy. Czując pod palcami wilgotna łechtaczkę westchnęła. Westchniecie urosło do jęku, gdy powędrowała dalej, gdy poczuła mokra gorączkę własnego wnętrza. Lizała, ssała, chciała mu podarować najwspanialsze uczucie, jakie mógł doznać, pragnęła wybuchu gorącej lawy w swojej buzi, żeby wylała się nieokiełznanym potokiem na usta, po brodzie szukając ujścia. Trzy wścibskie palce penetrowały coraz szybciej drżącą jamkę. Rozchyliła uda maksymalnie, wypchnęła biodra do przodu, odchylając się, wypinając bezwstydnie piersi, oddając się niebiańskiej fantazji. Wyimaginowany drąg szorował jej podniebienie. Jęczała coraz głośniej, czując gorące soki spływające po jej kroczu, zalewające odbyt i uda. Kiedy nadeszły te upragnione sekundy, a może minuty szczytowania, z trudem powstrzymała krzyk. Opadła na oparcie krzesła, głośno dysząc i wcierając własną aromatyczną wilgoć w twarz, szyje…

Nagle jej wzrok padł na zegar. Osiemnasta. Spóźnię się na moja pierwszą „przeprosinową” kolacje. Cholera.

Scroll to Top