Przedziwne meandry losu

Długo zastanawiałem się nad napisaniem własnego opowiadania. Nie wiedziałem tylko na czym oprzeć fabułę. Zależało mi, by opowiadana historia była dostatecznie dobra, fabuła płynąca własnym tempem – no może nie jak górski potok, bo to nie gatunek sensacyjny, – żeby narracja była ciekawa a bohaterowie żywi jak przystało na ludzi z krwi i kości. Wtedy uświadomiłem sobie prawdę tak banalną, iż jej przedstawienie tutaj może być odebrane jako pochwała tautologii. Dotarło do mnie, że opowiadanie znaczy nic mniej i nic więcej, tylko „opowiadanie” właśnie. Opowiadanie jest opowiedzeniem czegoś o czymś lub o kimś przez kogoś, kto jest jego autorem. Inna sprawa, że czasem, gdy autor planuje napisać opowiadanie, w rezultacie wychodzi mu coś, co jedni czytelnicy zakwalifikują to już jako esej, inni jako powieść, a dla jeszcze innych będzie to pozbawiony kształtu i formy przejaw grafomanii. Autor może zrzec się oczywiście formy pierwszej osoby jako opowiadającej na rzecz osoby drugiej lub trzeciej, ale takim zabiegiem i tak nie wyrzeknie się autorstwa. Pomyślicie, że to mało odkrywcze, ale ja potraktowałem te rezultaty moich dogłębnych rozważań jako dobry punkt wyjścia do podjęcia dalszych kroków twórczych.
Postanowiłem, że w moim opowiadaniu podzielę się z Wami tym, co przytrafić się mogło każdemu szesnastolatkowi. Potraficie przecież wyobrazić sobie tabun pryszczatych młodych byczków, którym ciężko odbębnić raptem trzy kwadranse w szkolnej ławce bez doświadczania fantazyjnych i namiętnie gorących projekcji wzniecanych w ich głowach przez burzę szalejących hormonów. Tak więc to, o czym za chwilę przeczytacie, zdarzyć się mogło każdemu statystycznemu drugoklasiście liceum; nosicielowi wyciągniętych swetrów, wytartych jeansów, drucianych okularów i w miarę męskiego imienia. Każdemu, kto już nie jest chłopcem, a jednocześnie jeszcze nie jest mężczyzną. Każdemu, kto zaczyna doświadczać w swojej sferze fizycznej rzeczy, na które nikt w jego środowisku, w jego najbliższym otoczeniu wcześniej go nie przygotował. Mogło się to zdarzyć każdemu, ale przytrafiło się właśnie mnie.
Nie chcę być tu źle zrozumiany. Jestem jak najdalszy od użalania się nad sobą. To, że nikt mnie nie przygotował do wejścia w tzw. „problemy dorosłych” nie oznacza, że czuję się w ten sposób jakoś pokrzywdzony. Chcę, żebyście po prostu spróbowali zrozumieć stan ducha szesnastolatka, który jest dopiero na początku tej swojej życiowej drogi. A tu nie dość, że wszystko z dnia na dzień na tej krętej i wyboistej ścieżce życia stacza się w dół, to jeszcze nie widać jej końca a do tego wszystkiego jeszcze hamulce zaczynają zawodzić. Wówczas nie wiedziałem przecież, jak to się skończy. A nawet gdyby znalazł się ktoś, kto by wiedział i zechciałby się tą wiedzą szczerze ze mną podzielić, to i tak bym mu nie uwierzył.
Ze swej roli rodzica wprowadzającego dziecko w dorosłość nie było dane wywiązać się ani mojemu przedwcześnie zmarłemu ojcu, ani matce, która znalazłszy się w sytuacji stosunkowo jeszcze młodej wdowy, nie potrafiła odnaleźć się sama w natłoku bieżących spraw niesionych przez szarą codzienność. Nie była przygotowana do tego, co spotka nasz kraj po czerwcu ’89 roku. Gdy decydowała o swojej ścieżce życia, którą dziś wszyscy górnolotnie nazywamy „karierą”, w naszym mieście istniał jeden z największych w regionie zakładów odzieżowych. Zakład ten produkował na potrzeby tzw. „eksportu wewnętrznego” (czytaj: na zamówienie Pewex-u) krótkie serie fasonów projektowanych wyłącznie na dany sezon. Żyjąc w tamtych realiach, mama po podstawówce skierowała swe kroki do zawodówki wyuczyć się krawiectwa i na tym zakończyła swoją edukację. Przynajmniej tą szkolną. Nikt nie spodziewał się wówczas historycznej wolty, jaką wykonał nasz kraj u zarania ostatniej dekady kończącego się właśnie drugiego milenium. Trudno się więc dziwić, że gdy już zabrakło Pewex-ów, zabrakło też roboty dla zakładu mojej mamy, co de facto oznaczało brak stałego zajęcia zarówno dla niej samej jak też dla całej rzeszy jej koleżanek. Ze względu na wykształcenie nie mogła sobie znaleźć pracy w biurze, wiec zajmowała się różnymi rzeczami dorywczo, żyjąc niemalże z dnia na dzień. Kiedyś, gdy późnym wieczorem siedziałem nad biologią, chemią czy też inną fizyką, słyszałem jak w swoim łóżku łkała do pościeli, dziękując na głos Bogu, że ma tylko mnie na utrzymaniu. Myślała, że już śpię i nikt jej nie usłyszy. Nikt poza samym dobrym Bogiem – ma się rozumieć.
Ten przydługi wstęp ma Wam, Drodzy Czytelnicy, uświadomić, jakie emocje targały mną w tamtym czasie. Będąc tuż po „połowinkach” sam powinienem już zacząć się powoli zastanawiać nad tym, w którą stronę skierować dalsze moje kroki na ścieżkach zdobywania wiedzy, by samemu w przyszłości nie przeżywać podobnych rozterek, jakie były udziałem tej dotąd najukochańszej i najdroższej mi na całym świecie kobiety – mojej Mamy.
Mieszanka wszystkich tych czynników, napięć związanych z codzienną egzystencją, nakładająca się na to niepewność jutra oraz buzujące niczym gejzer męskie hormony, dające o sobie znać w sposób zupełnie totalny, musiała wreszcie eksplodować. I eksplodowała. Tak to już jest moi Drodzy. Jeśli nikt nastolatka nie ukierunkuje, nastolatek ukierunkuje się sam.
Ja, Marek, lat wówczas szesnaście, ukierunkowałem się na Dorotę. Dorota była dziewczyną, której w żaden sposób nie można było określić jako mało rozgarniętą ślicznotkę. Nie była piękna w hollywoodzkim znaczeniu tego słowa, ale miała w sobie to „coś”. Jej spojrzenia nie sposób było nazwać rozmarzonym, a jednak niosło ze sobą całkiem sporo uroku, który – z drugiej strony – wcale nie był taki ostentacyjny, uwodzicielski. Przez swoją naturalność jej spojrzenie, sposób odwracania twarzy w daną stronę, jej mimika i wreszcie sposób skupiania na czymś uwagi, nie sprawiały wrażenia świadomego uwodzenia. Właśnie dołączyła do jednej z sześciu pierwszych klas naszego liceum. Byłem więc gotów traktować ją jako pełnoprawną piętnastolatkę, choć wyglądała na więcej. W zasadzie jak się tak dziś zastanawiam, to najłatwiej jest mi ją porównać do dziewczyny z japońskiej mangi. Kształt jej linii ramion, talii i bioder można sklasyfikować jako figurę w pełni kobiecą. Fryzura i kolor włosów też nie ułatwiał właściwej oceny jej wieku. Choć była naturalną blondynką, farbowała swoje proste, sięgające do linii szyi włosy na czarno w tu i ówdzie przewijające się bordowe pasemka różnej długości. Zwykła nosić obcisłe czarne body i krótką, plisowaną spódniczkę w bordowo-czarną szkocką kratę, a do tego białe podkolanówki i trampki. Nie muszę chyba dodawać, że eksponowane w ten sposób ciało wręcz krzyczało. Zwłaszcza nogi – zarówno swoją długością, jak też idealnym – bez mała – zarysem ud, kolan oraz łydek. O dekolcie nie wspominając. Efektu dopełniał wyrazisty makijaż, podkreślony czernią obrys oczu, wydatne usta ubrane w bordową szminkę i takiż kolor na powiekach oraz paznokciach. Tenże ostateczny efekt był o tyle niezwykły, że onieśmielał nawet najbardziej śmiałego chłopaka zarazem. Chciałem zwrócić na siebie jej uwagę, ale nie wiedziałem jak to zrobić, by się nie wyrwać niczym Filip z konopi (to takie powiedzenie – nie chcę urazić żadnego Filipa, a już najmniej takiego, który z konopiami niewiele ma wspólnego). Uświadomiłem sobie, że to dziewczę, nie do końca chyba świadome wrażenia, jakie wywiera na otoczeniu, mocno mnie fascynuje i koniecznie chciałem dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Czego lubi słuchać, co ją interesuje, czy i jakie lubi kino, czy pociąga ją subkultura mangi i hentai, co w gruncie rzeczy było moim przypuszczeniem. Myślę dziś, że podświadomie bałem się sytuacji w której ja się odezwę, ona coś odpowie i czar pryśnie. Okaże się, że dalsze przedłużanie tego dialogu, na który żadne z nas nie będzie już miało ochoty, będzie bez sensu. Że oboje jesteśmy z różnych światów i żadne nie będzie chciało nawet na moment wyrwać się ze swojego. Wiecie jak to jest…
Myślałem, żeby się czegoś dyskretnie wywiedzieć od którejś z jej koleżanek i z choćby odrobiną wiedzy o niej przystąpić do układania dalszej części niezbyt może misternego, ale – było nie było – jednak jakiegoś planu. Ten pomysł musiałem niestety szybko zarzucić. Po pierwsze, należy założyć, że koleżanka mojego obiektu zainteresowania niekoniecznie musi być dyskretna – a to uznałem jako warunek sin equa non powodzenia mojego planu, a po drugie moje obserwacje nie ujawniły, by mój obiekt zainteresowania posiadał jakąkolwiek bliższą koleżankę. Do szkoły przychodziła i wychodziła z niej sama, a na przerwach i w trakcie zajęć wolnych trzymała się raczej na uboczu. Często w takich chwilach była zajęta kreowaniem wyobrażeń o świecie, który żył w jej głowie, a ja wówczas z dala obserwowałem, jak przenosi te swoje wyobrażenia na karty szkicownika przy użyciu pewnie trzymanego w drobnej dłoni i prowadzonego w sposób zdecydowany ołówka. Szczerze mówiąc zdarzyło mi się kiedyś przelotnie rzucić okiem, niby ot tak, na jeden z rysunków i muszę powiedzieć, że zrobił na mnie spore wrażenie. Potwierdziło się, że bawi się japońskimi komiksami. Nie będąc ekspertem w dziedzinie grafiki współczesnej i tak mogłem stwierdzić, że to, co sama rysowała, pozostawało zdecydowanie pod wpływem współczesnej stylistyki dalekiego orientu.
Wiedziałem, że siedząc z założonymi rękami i patrząc jak sroka w gnat, niczego nie zdziałam. Dlatego zdecydowałem się na całkiem śmiałe posunięcie. Pewnego wietrznego dnia pod koniec września przyszła w kurtce. Tak byłem podekscytowany swoim planem, że nie przejąłem się nawet tym, iż to jej wierzchnie okrycie zupełnie nie pasowała do jej codziennego stroju, jaki zwykła nosić. Kiedy odwiesiła kurtkę na wieszak podszedłem do niego i wsunąłem do kieszeni kurtki karteczkę. „– Teraz już nie ma odwrotu” – pomyślałem. Od tego momentu sprawy miały już nabierać konkretnego kształtu i w tym sensie paradoksalnie poczułem ulgę. Z jednej strony zastanawiałem się, czy tak do końca wiem, co ja do jasnej cholery właściwie robię i na co liczę. Kiedy jednak raz za razem w myślach upewniałem się, że cel do którego dążę jest konkretny i w zasięgu, a plan, który do niego wiedzie nie jest bynajmniej szalony, ale realny, imponowałem sam sobie, że umiem działać w sposób zdecydowany.
Długo myślałem, co powinienem na tej kartce napisać. Wiedziałem, że powinno być zwięźle, ale bez przesady. Musiałem napisać gdzie i kiedy, ale w taki sposób, by ją zainteresować i zachęcić do poznania, kto się za tą karteczką kryje. Napisałem więc „Wpadnij jutro do tej kameralnej kawiarni przy Szpitalnej. Bądź tam przed 19:00 i weź ze sobą swój zapełniony szkicownik. Spróbuję coś dla Ciebie zrobić, ale niczego nie obiecuję. Stolik nr 7. Do zobaczenia. – Ktoś Życzliwy” W mojej naiwnej głowie powstał taki plan: Dorota przeczyta karteczkę, zacznie się nad nią zastanawiać i pomyśli, że to pewnie ktoś, kto jest zainteresowany jej talentem rysunkowym i, co więcej, wie jak go wykorzystać. Z obopólną korzyścią oczywiście. Kiedy przyjdzie i zajmie miejsce ja się tam zjawię niby przypadkiem, a ponieważ ten, kto ją zaprosił się nie zjawi, moja obecność uratuje jej zepsuty wieczór. Powiem Wam, że byłem niezwykle dumny z tego planu.
Nie przyszła. Stałem za szybą ze wzrokiem wlepionym w stolik nr 7, a w głowie huczało tylko jedno pytanie. Właściwie dwa pytania. Do 19:30 pytanie to brzmiało „No kiedy ona wreszcie się tu zjawi?”, które to pytanie po 19:30 zamieniło się w dramatycznie kiczowate „Dlaczego? Co takiego się stało, że jednak nie przyszła?”. Z rezygnacją wszedłem do środka. Obrzuciłem wzrokiem subtelnie przystrojony, mały, okrągły stolik, jakbym to w nim właśnie chciał odnaleźć przyczynę mojej porażki. Usiadłem przy stoliku i rozejrzałem się niepewnie po sali niezbyt jasno rozświetlonej dyskretnym światłem żyrandola i kinkietów. Wtedy to właśnie do stolika podeszła ONA. Nie, to nie była Dorota. Kiedy ją zobaczyłem, niemal zapomniałem, z kim tak bardzo chciałem się dziś spotkać. Podeszła do stolika pewnym lecz niespiesznym krokiem, z którego wypływała gracja tak naturalna dla tego naszego wyobrażenia, które kreujemy w swojej świadomości, gdy ktoś nas zapyta o to jak wyobrażamy sobie zdecydowaną kobietę z klasą. Była blondynką i z lekko pofalowanymi włosami sięgającymi smukłej szyi i grzywką zalotnie przesłaniającą jedno oko przypominała trochę gwiazdę showbusinessu. Obserwując to „zjawisko”, wstrzymałem oddech. Dostrzegła moje zmieszanie.
– Czy ten stolik będzie za chwilę wolny? – zapytała dość obojętnym tonem. Było na tyle ciemno, że dopiero po głosie mogłem rozpoznać, iż nie była reprezentantką mojego pokolenia. Miała przy okazji bardzo melodyjny, radiowo brzmiący głos, którego zaledwie jedna z nut była w stanie mi podpowiedzieć, iż moja rozmówczyni należy do pokolenia mojej mamy. Ciekawe, ale wyobrażeniami takich właśnie kobiet posługiwałem się, gdy zostawałem sam na sam ze swoją prawą ręką w chwilach najwyższego natężenia najniższego z instynktów. Moja ocena jej wieku nawet mnie samego trochę zaskoczyła, bo figurę miała pierwszej próby, ale poczynioną obserwację potwierdziła też konstatacja, iż takich fryzur nie noszą już tak zwani „młodzi ludzie”. Na razie musiała mi wystarczyć ocena, iż z dużym prawdopodobieństwem jej wiek zawiera się w przedziale między 35 – 40 lat. Istotnie, na pierwszy rzut oka mogłem ją określić mianem „ryczącej czterdziestki”. W pewnej chwili połapałem się, że trwające już od pewnego czasu moje milczenie i dość tępe wpatrywanie się w nią może być odebrane jako zachowanie tyleż aroganckie, co bezczelne. Szybko więc wypaliłem:
– W zasadzie… to chyba już… tak.
– Co „w zasadzie tak”? Wybacz chłopcze, ale tak długo nie raczyłeś zareagować na moje pytanie, że już zapomniałam, jak ono brzmiało – stwierdziła z dużym rozbawieniem, zdmuc***ąc jeden z tych niesfornych kosmków, które co chwilę opadają na twarz, gdy nosi się taką fryzurę.
– Może się Pani dosiąść.
– Zdaje mi się, że zapytałam, czy stolik będzie wolny – powiedziała to w taki sposób, w jaki nauczycielka zwraca się do niesfornego ucznia, który najwyraźniej nie odrobił zadanej lekcji.
– Będzie wolny za pół godziny. A tymczasem ma Pani trzy wyjścia: rozejrzeć się za innym wolnym stolikiem, poczekać na zwolnienie tego, przy którym teraz rozmawiamy, albo dosiąść się do któregoś z zajętych, z tym, przy którym teraz rozmawiamy włącznie. Czwarte rozwiązanie, to zmienić lokal, ale jako człowiek dobrze wychowany pozostawiam je poza naszymi rozważaniami.
– Cóż za porywająco logiczna dialektyka. Wow! Jestem pod wrażeniem pańskiego nieopierzonego intelektu! – ostatnie przekorne zdanie wypowiedziała już z zawoalowanym uśmiechem, przysiadając na krześle naprzeciwko. – Tak więc to pewnie ty…? – rzuciła, taksując mnie badawczo spojrzeniem spod swojej pofalowanej grzywki. Wyjęła z kieszeni kurtki paczkę niebieskich Pall Malli z białym filtrem i powoli swoimi szczupłymi palcami wysupłała tego jednego z nich. Obracała go przez chwilę w palcach wciąż patrząc na mnie, po czym włożyła go do ust i zapaliła. Pojedynczym pufnięciem rozpaliła czerwony ognik, po czym zaciągnęła się głęboko. Robiła to wszystko w taki sposób, że niemal zemdlałem z wrażenia. Gotów byłem przysiąc, że kłąb dymu wywija kozła między jej kształtnymi, czerwonymi ustami za każdym razem, gdy się zaciągała. Patrzyłem na to zjawisko jak urzeczony. A ona patrzyła na mnie. Myślę, że ona już wiedziała to, co ja ledwie zacząłem sobie uświadamiać. Byłem o krok od przyznania się do bycia fetyszystą. Ta jej szczególna gracja i zachowanie robiły na mnie wrażenie. Moja obserwacja skupiła się na twarzy nieznajomej i jej lewej dłoni, trzymającej papierosa między smukłymi palcami. Kiedy więc wyciągnęła do mnie swoją prawą dłoń, niemal mnie zszokowała. Z tejże dłoni wypadła na stolik karteczka. Tak, właśnie ta sama, którą napisałem dla Doroty.
– Następnym razem upewnij się, że list przekazujesz właśnie temu, kto jest jego adresatem. – Nie byłem pewien, czy powiedziała to jeszcze z rozbawieniem, czy już z drwiną w głosie.
5.
Okazało się, że tego wietrznego dnia, kiedy Dorota przyszła do szkoły w kurtce, pożyczyła ją od swojej przyrodniej siostry. Nie wkładała rąk do kieszeni – nie miała takiego zwyczaju. Poza tym nie były to jej kieszenie. Siostra musiała być niezwykle ciekawa, kto taki zamierza udzielić protekcji jej Dorotce. No i na jakich warunkach oczywiście.
Kiedy tak rozmawialiśmy, czas płynął swobodnie a ja uświadomiłem sobie, że tak jakoś dziwnie fajnie się gada. Okazało się, że siostra Doroty ma na imię Anna i obie mają wspólnego ojca. Kilka lat po porzuceniu przez pierwszą żonę – matkę Anny – ojciec obu pań ponownie się ożenił. Dwadzieścia osiem lat później – już jako pięćdziesięciosześciolatek – dzielny tato Anny przez przypadek ponownie został tatą – tym razem „obiektu” moich dotychczasowych westchnień, czyli Doroty. Tego wszystkiego dowiedziałem się od Anny w trakcie pierwszej godziny naszego pierwszego spotkania. Niezwykle ujęła mnie Jej otwartość, która była dla mnie czymś przedziwnym, zważywszy na sporą przecież różnicę naszego wieku i fakt, że dopiero co się poznaliśmy. To mało prawdopodobne, by Anna domyślała się jak bardzo zależy mi na nawiązaniu znajomości z Dorotą. Nie rozumiałem, dlaczego poświęciła mi tyle czasu, siedząc ze mną przy tym stoliku. Mogło być i tak, że jej otwartość w jakimś stopniu wynikała z jej naturalnej ciekawości świata, tak charakterystycznej dla ludzi wysoko wykształconych i pozbawionych najmniejszych kompleksów. A moja rozmówczyni była w końcu zjawiskowo piękną panią doktor nauk medycznych, o czym także dowiedziałem się w trakcie tej rozmowy. W żaden sposób nie okazywała jednak swojej wyższości nad kimś, kto ma za sobą ledwie dwie klasy średniaka i niespełna połowę jej życia za sobą. I to taką połowę, w której może zawrzeć ledwie czwartą lub piątą część tych doświadczeń, które były jej udziałem. Taka jej postawa była dla mnie całkiem motywującym wyzwaniem. Starałem się, jak mogłem, dorównywać jej poziomowi konwersacji. Aby tak się stało, musiałem w sposób płynny skierować rozmowę na tematy, w których byłem jako tako mocny. Poza tym rozmowa powinna być prowadzona w sposób lekki i ze swadą. Taki sposób mówienia uwiarygadnia mówcę w aspekcie jego wiedzy na poruszany temat. Myślę, że musiała być pod wrażeniem sposobu w jaki prowadzę z nią te dialogowe gry. Chwilami były to gry słów, ich dwuznaczności i skojarzeń. Bawiliśmy się przy tym tak dobrze, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy rozpoczęliśmy swoisty turniej na wszelkiego rodzaju błyskotliwości. Meandrując w rozmowie przez wiele szaradziarskich dziedzin doprowadziłem rozmowę do kategorii pod dumną nazwą „L’Histoire d’Art”. Starałem się przy tym unikać jak ognia wrażenia naburmuszonego snoba. Taka postawa w zderzeniu z moją fizjonomią dorastającego chłopaka mogła być dla mnie ośmieszająca. Zachęciłem ją więc do wyrażania swoich uwag na poruszane w rozmowie tematy poprzez przyjęcie jej lekkiego konwenansu. Można by rzec – od starożytnego Talesa z Miletu po współczesnego „sedesa z ebonitu”. W takiej sytuacji zestawienie wielkiego antycznego matematyka z porcelanowym krzesełkiem musiało wywołać eksplozję śmiechu. I o to właśnie chodziło. Przeszliśmy przez style architektoniczne, malarstwo i grafikę różnych epok, poświęcając sporo miejsca Wenus z Milo przy rozmowie na temat rzeźby antycznej i kanonów stosowanych przez Fidiasza i innych mniej znanych, a jemu współczesnych, Greków. Anna potrafiła zauważyć, że choć wiele z tych rzeczy jest przedmiotem programu edukacyjnego szkoły średniej, to moja wiedza na te tematy daleko wykracza poza dydaktyczne ramy. Ona z kolei dużo mówiła o miejscach na świecie, które zdążyła odwiedzić przez lata wyjazdów na różne sympozja medyczne i – tak po prostu – przy okazji wycieczek turystycznych. Opowiadała o znanych historycznych miejscach i zabytkach jakie widziała, a ja zasypywałem ją informacjami na ich temat, których nie udało się jaj znaleźć wcześniej w przewodnikach. Słuchała wówczas z takim zainteresowaniem i ufnością, że chyba nawet przez głowę jej nie przeszło, iż przynajmniej część z tych informacji mogłem potencjalnie wyssać sobie z palca. Oczywiście nie bawiłem się w takie blefy, ale uświadomiłem sobie, że dla niej rzeczy, o których mówiłem były nieweryfikowalne. Przynajmniej w krótkiej perspektywie czasu. Kiedy tak się zaśmiewaliśmy z pokracznego kanonu malarstwa staroegipskiego, nawet nie zauważyłem, że kończąc rzuconą mimochodem uwagę, która doprowadziła nas do łez śmiechu, zwróciłem się do niej per „Anka”. Jej śmiech zamarł na ustach. Podniosła głowę i spojrzała w dal jakby ponad mną. Po chwili żachnęła się pochylając głowę i przenosząc wzrok na mnie. Znowu powoli z rozmysłem wyciągnęła Pall Malla z paczki. Ułożyła go między palcami i podniosła do zwilżonych wcześniej językiem ust. Podałem jej ogień. Przechyliła głowę i przytrzymując mnie za nadgarstek zbliżyła koniec papierosa do zapalonej zapalniczki. Zaciągnęła się znów w ten sam zmysłowo głęboki sposób, nie odrywając wzroku od moich oczu
– Czy ty wiesz, że nikt nigdy nie zwrócił się do mnie w ten sposób?
Zmiana klimatu była tak nagła, że dreszcz przeszedł mi po plecach. Gorączkowo myślałem, co mi takiego strzeliło do głowy.
– Przepraszam jeśli Cię…, jeśli panią uraziłem – bąknąłem trochę zagubiony w tej sytuacji.
– Nie, nie o to chodzi. Nie rozumiesz. Nie mam nic przeciwko temu żebyśmy przeszli na „ty” – sama zmieszana uśmiechnęła się do mnie – jesteś niezwykle miłym młodym człowiekiem i szczerze mówiąc na podstawie rozmowy z tobą zaczynam zmieniać zdanie o chłopakach w twoim wieku.
– A jakie masz zdanie na temat „chłopaków w moim wieku”? – zaczęło się robić ciekawie
– Wiesz o co mi chodzi… Nie mówmy już o tym. Jestem Anna – wyciągnęła do mnie prawą dłoń. Ująłem ją i lekko uścisnąłem. Zastanawiałem się, czy Anna jest z tych, które uznają tradycyjne konwenanse, czy raczej nie lubią, gdy całuje się je w rękę. Powoli więc zacząłem zbliżać jej dłoń do swoich ust i obserwowałem jej reakcję. Cały czas patrzyła mi w oczy a na jej ustach igrał lekki i równie zagadkowy uśmieszek, jak u Mony Lisy.
Nie spieszyła z wycofaniem dłoni więc ująłem ją w swoje obie ręce i zacząłem się jej uważnie przyglądać. Nigdy wcześniej nie widziałem równie zadbanych i wypielęgnowanych dłoni, które byłyby tak jedwabiste w dotyku. Chyba odruchowo wyciągnęła swoją dłoń i przykryła nią obie moje trzymające jej prawą. Próbując utrzymać rezon i jednocześnie zrozumieć, co się właśnie wydarzyło, podniosłem wzrok. Przecięły się nasze spojrzenia.
– Więc o co chodzi?
Teraz ona mówiła a ja słuchałem. że jakoś nikomu z jej znajomych nigdy nie przyszło do głowy mówić do niej Anka, czy choćby Ania. Nawet rodzice, zawsze odkąd pamięta, tak się do niej zwracali. Tak została przedstawiona szkolnej braci, tak miała zawsze wypisane na wszelkiego rodzaju nalepkach, przypinkach i etykietach. Najpierw na imprezach szkolnych, później przy okazji zajęć i egzaminów akademickich. Potem w miejscach pracy, na konferencjach, sympozjach i przy wszelkich innych okazjach – zawsze była „Anną”. Sama nigdy nie upierała się przy tym, by tak się do niej zwracać. Ale też przyzwyczaiła się do tego i nie próbowała zachęcać do zdrabniania jej imienia. Myślę, że obawiała się, iż taka propozycja z jej strony mogłaby zostać odebrana jako przejaw braku pewności siebie.
W pewnej chwili otrząsnąłem się z jej dłonią ciągle wciśniętą pomiędzy moimi. Okazało się, że jest już po jedenastej a my gotowi byliśmy przysiąc, że minęła zaledwie godzina, najwyżej dwie, odkąd siedzimy i tak sobie gawędzimy.
Ze smutnym uśmiechem bardziej zasugerowała nawet niż stwierdziła, że pewnie muszę już wracać i zaproponowała podwózke. Było w tym coś, co miało wydźwięk szlachetnie opiekuńczy, a sama propozycja złożona została z takim wyczuciem i taktem, że nawet tak dorosły i samodzielny przecież koleś, za jakiego się miałem, nie poczuł się urażony. Nie wiem jakim była lekarzem, ale psychologiem byłaby znakomitym.
Wsiedliśmy do jej wymuskanego Volvo XC90. Byłem w szoku. Beżowy lakier i taki sam kolor skóry wewnątrz nie pozostawiał wątpliwości co do statusu właściciela. Wielka fura za trzy i pół stówy ruszyła tymczasem z taką ciszą i lekkością, jakby to było małe, zwinne miejskie autko w wersji ful-wypas.
W czasie kwadransa wspólnej jazdy nie rozmawialiśmy już w ogóle. Zapytała tylko gdzie ma mnie wysadzić. Kiedy już zatrzymała samochód przed moją kamienicą spojrzała na mnie i uśmiechnęła się trochę uwodzicielsko, znowu przekrzywiając lekko głowę. Przez chwilę tak patrzyliśmy na siebie, po czym otworzyła okno i zapaliła papierosa – znowu we właściwy dla siebie, pociągający za sobą całą serię erotycznych skojarzeń – sposób.
– Zanim sobie pójdziesz, mój ty historyku sztuki, masz tu moją wizytówkę. Odezwij się jak będziesz chciał sobie jeszcze kiedyś tak pogawędzić. No, leć już. Pa!
Spojrzałem jej w oczy, zbliżyłem lekko swoją twarz do jej twarzy. Wtedy ona przysunęła swoją. Chwilę tak na siebie patrzyliśmy, po czym ja szybko ucałowałem ją w policzek, otworzyłem drzwi auta i wysiadłem. Obejrzałem się i machnąłem jej ręką, uśmiechając się… i tyle. Kiedy zamknąłem za sobą drzwi samochodu, wbiegłem wprost do swojej kamienicy. Przystanąłem tuż za drzwiami frontowymi, nasłuc***ąc, jak po chwili delikatnie zwiększyła obroty silnika i odjechała. Nie muszę chyba mówić, że w głowie miałem istny mętlik. O dziwo Doroty w niej już nie było. Wyparowała.
Ileż siły osobowości i atrakcyjności musi mieć dojrzała kobieta, by w taki sposób rozprawić się z konkurencją w – delikatnie mówiąc – nie swojej kategorii wiekowej.
Na rękach wciąż czułem delikatny dotyk jej dłoni, a w nozdrzach zapach papierosowego dymu zmysłowo przeplatający się z jej subtelnymi perfumami. Mój umysł szalał. Najwyraźniej zaczął jeszcze bardziej podkręcać wrażenie jakie na mnie wywarła Anna. Anka…
Zastanawiałem się co ona robiła tego wieczora u mojego boku. Co ja robiłem przy niej? W jaki sposób, jakim cudem, znalazło się tam dla mnie miejsce? Co robi w pozostałe wieczory? Kto wówczas z nią jest? Wyobraźnia szalała, a obrazy, które wyświetlała w mojej głowie, kaleczyły mi duszę nierealną obietnicą. Miotałem się niczym tygrys zamknięty w klatce.
Nazajutrz nie byłem w stanie w ogóle skupić się na zajęciach, a reszta tygodnia wcale nie była lepsza. Patrzyłem na Dorotę, jak kreśli w szkicowniku te swoje światy i uświadomiłem sobie, że dla mnie równie dobrze mogło stać drzewo w miejscu, w którym ona stała. Tyle zostało z moich wcześniejszych emocji. Pomyślałem nie bez strachu, że to samo może spotkać moje emocje związane z Anną. Z Anką…
Tymczasem moja zapracowana po łokcie mama nie miała najmniejszego pojęcia, co się ze mną działo. Wracała po całych dniach ciężkiej pracy tuż przed północą i padała, zasypiając prawie w wejściu. Wszystko po to, by zerwać się o 5.00 rano do dalszej walki o przeżycie, po uprzednim wzmocnieniu siły woli solidnym kubkiem podwójnej czarnej z trzema łyżeczkami cukru. Strasznie ją kochałem, gdy widziałem jak zasuwa, bym ja mógł chodzić ubrany jak przystało na człowieka i byśmy mogli żyć na przyzwoitym poziomie. Pomyślałem nie bez wstydu i wyrzutów sumienia, że dzięki tym jej późnym powrotom uniknąłem wielu trudnych pytań związanych z moim stanem emocjonalnym, jakie pewnie by zadała, gdybyśmy mieli trochę więcej czasu dla siebie. Wiem… Drań ze mnie i już.
Po tygodniu od naszego spotkania poczułem, że muszę się z spotkać z Anką znowu. Wiedziałem, że nie powinno to nastąpić zbyt szybko. Chciałem, by te targające mną emocje trochę się wyciszyły. Przynajmniej na tyle, bym w sposób bardziej trzeźwy i świadomy mógł czerpać bardziej świadomą radość z tego naszego bycia razem, choćby to „bycie razem” miało miejsce tylko w moich wyobrażeniach. Poniekąd liczyłem też, iż wraz z upływem czasu moje oczekiwania co do naszej znajomości staną się bardziej realne. Ostatnia rzecz, jaka teraz mi była potrzebna, to piramidalne rozczarowanie, zawód, paraliż duszy, apatia, depresja i inne komplikacje z tym związane.
Po upływie tygodnia, licząc od tygodnia, po zakończeniu którego minął tydzień od dnia, w którym spotkaliśmy się przy stoliku nr 7 kawiarenki przy Szpitalnej, uznałem, że mogę już bez drżących nóg pójść na kolejne spotkanie z Anką. Wyjąłem z kieszeni polara wizytówkę, którą podała mi w samochodzie. „Lek. med. Anna Małkowska”, Anka… kontemplowałem przez chwilę estetykę małego kartonika, który właśnie trzymałem w palcach. Wykręciłem podany numer komórki. Mam taki zwyczaj, że zawsze, gdy mam do wyboru kilka numerów telefonu do danej osoby, zawsze na początku wybieram te komórkowe.
Chwila oczekiwania i… zgłasza się automat. Rzuciłem tylko, że to ja, że nie wiem, czy pamięta nasze spotkanie i że odzywam się ciekaw tego, co u niej. – Ale ze mnie beznadziejny idiota – pomyślałem, wywracając oczy w sufit. – Na co ty liczysz, palancie? – zganiłem się w duchu.
W tym momencie rozbrzmiał mój telefon. Odebrałem trochę z ociąganiem i… zamurowało mnie. To była ona. Anna. Anka…
– Przepraszam, że nie podniosłam słuchawki, gdy przed momentem dzwoniłeś, ale nie odbieram telefonów od numerów, których nie znam. Gdy odsłuchałam pocztę głosową, od razu wiedziałam, że to ty. Oczywiście, że cię pamiętam, głuptasie. Skąd w ogóle twoje wątpliwości? Dawno się tak nie ubawiłam jak wtedy!
– Cieszę się… – tylko tyle.
– Halo, jesteś tam?
– Jestem, przepraszam, ale nasłuc***ę, czy ktoś nie wchodzi do domu, bo właśnie popsuł się dzwonek – skłamałem – mówiłaś, że mam zadzwonić, gdy…
– Bardzo dobrze, że dzwonisz. Dziś piątek, Dużo się dzieje, a ja dostałam zaproszenie na otwarcie czasowej wystawy paru dziełek Salvadora Dali zwiezionych do naszej galerii z muzeum w Paryżu. Wiesz, tego na Montmartrze. Już myślałam, że nie będę miała z kim pójść. Liczyłam na koleżankę, którą akurat dziś postanowiła odwiedzić teściowa. Spadasz mi z nieba. Pójdźmy razem, proszę…
– O’kay… – nie byłem w stanie wydobyć z siebie nic więcej. Naprawdę ktoś taki jak ona nie miał z kim pójść na taką imprezę? Nie tylko na taką zresztą. Na jakąkolwiek imprezę, na którą wychodzi się w piątek wieczorem!
– Miło byłoby wobec gospodarzy być tam ciut przed dziewiętnastą. Galeria ART NOVA. Wiesz gdzie to jest? Ach…, przepraszam za to pytanie, ty mój historyku sztuki! Pamiętaj wziąć ze sobą dobry nastrój! Aha! Przyjechać po Ciebie, czy spotkamy się na miejscu? – znów ujął mnie jej takt.
– Spotkajmy się kwadrans przed siódmą przed NOVĄ. – zdecydowałem.
– Zatem do zobaczenia!
Miałem cztery godziny na kąpiel, toaletę i odświeżenie mojego smokingu, który czasem przywdziewałem przy okazji przedstawień w operze. To dużo czasu. Pomyślałem, że miło ją zaskoczę, gdy jej jasno-bordowa szminka, cień do powiek i takiej barwy lakier do paznokci będą w tym samym odcieniu co moja mucha i pas smokingu. Wówczas zastanawiałem się, jak to możliwe, że taka babka może nie mieć z kim wyjść w piątkowy wieczór. Dziś mogę powiedzieć, że chyba znam ten mechanizm. Atrakcyjna, dojrzała kobieta preferująca młodszych mężczyzn podświadomie wobec przedstawicieli swojej grupy rówieśniczej, w której ma oczywiście najwięcej znajomych, zachowuje się wobec tychże rówieśników w taki sposób, iż nie nastraja on do zacieśnienia znajomości. Z drugiej strony z kolei nie była na tyle nachalna czy też bezpośrednia, by realizować swoje preferencje. Nie przejmowała inicjatywy w kierunku własnych poszukiwań, tylko cierpliwie czekała, aż znajdzie się ktoś taki, z kim w sposób naturalny zagra jej „chemia”. Taki właśnie młody chłopak, jak ja, którego z kolei pociągają dojrzałe kobiety. Sam wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z tych moich preferencji. To spotkanie z Anką dopiero mi je uświadomiło. Możliwe, że takie uświadomienie „spadło” na nią w tym samym momencie. Też mogła nie zdawać sobie w sposób świadomy sprawy, iż mimo całej swojej fizycznej atrakcyjności, podświadomie niweczy próby podejmowane przez starszych ode mnie mężczyzn zbliżenia się do niej. Czyniła to swoją postawą, tonem głosu, gestami, adresowaniem spojrzenia i pewnie też innymi środkami wyrazu, które w ostatecznym rozrachunku dają nam pogląd na to, czy chcemy być blisko kogoś i czy ten ktoś też tego chce. Zastanawiałem się, dlaczego taką w gruncie rzeczy damę, jaką niewątpliwie była, bezwiednie nazwałem sam dla siebie „Anką”. Przypuszczam, że to też był rodzaj podświadomego antidotum, próba skrócenia dystansu, jaki pod wieloma względami nas dzielił. Myślę, że ona też to tak odczytała, odgadując jednocześnie w sposób perfekcyjny intencje, które legły u podstaw tejże „Anki”. Nie wiem, czy te moje teorie można traktować poważnie, ale dla mnie był to najlepszy sposób, by to wszystko jakoś sobie poukładać.
Gdy dotarłem do galerii Anka była już środku. Oczekując na otwarcie imprezy, rozmawiała z jakąś swoją znajomą. Prawdę mówiąc, miałem kłopot, by ją rozpoznać. Wyglądała olśniewająco. Sytuacja, w której ją poznałem nie sprzyjała ocenie wszystkich jej walorów, jakimi dysponowała. Suknia koktajlowa, w którą była ubrana tego wieczora znakomicie podkreślała to co było tego podkreślenia godne. Przyłapałem się na tym, że celowo opóźniam moment wejścia do środka, by móc dłużej nacieszyć się jej widokiem z tego cokolwiek niedużego dystansu.
Otwarcie Wernisażu Dalowskiego odbyło się z prawdziwą klasą. Dyskretnie odziane hostessy częstujące aperitifem ruszyły między gości natychmiast po zakończeniu krótkiej mowy powitalnej mecenasa całej wystawy. Podjąłem kieliszki dla niej i dla siebie. Podnosząc je do ust spojrzeliśmy sobie w oczy i równocześnie poczęstowaliśmy się komplementami, w jak to gustowne ciuszki dziś się wbiliśmy i jak ładnie wyglądamy. To znaczy ona powiedziała mi to dokładnie w tym samym momencie, w którym ja pozwoliłem sobie na taką uwagę pod jej adresem. Parskając śmiechem potrząsnęła głową, po czym cały czas patrząc na mnie i śmiejąc się beztrosko, odrzuciła ją do tyłu, chcąc strącić opadły na oczy niesforny pukiel jasnych włosów. Ten obraz jest jednym z tych, którego wspomnienie będę zawsze nosić w sobie. Mój umysł zwolnił ten film, który dalej biegł klatka po klatce, a ja nie chciałem by wrócił do normalnego tempa. To było spojrzenie pełne zalotnej kokieterii. Jeśli do tego momentu naszej krótkiej przecież znajomości nie dopuszczałem do siebie myśli, jak ta znajomość może dalej się potoczyć i jakie będą jej dalsze konsekwencje, to teraz nie mogłem mieć co do tego żadnych wątpliwości. Ta świadomość najwyraźniej uderzyła we mnie ze sporą siłą. Musiałem mieć naprawdę idiotyczny wyraz twarzy, bo po krótkiej chwili doszła do głosu jej medyczna profesja.
– Czy coś Ci się stało? – zapytała z troską dotykając swoją dłonią mojej twarzy. – Masz nieobecny wzrok i jakoś tak zbladłeś – była zaniepokojona.
– Nie, nie… Wszystko w porządku. Naprawdę – uśmiechnąłem się, ale wyszło to trochę nerwowo.
– Jeśli nie chcesz tu być, to nie musisz… nie musimy być w tym miejscu…
– Wszystko jest o’k! – byłem zdecydowany i trochę zdenerwowany na siebie za całe to zamieszanie. Rozejrzałem się po sali. Na szczęście innym czas płynął uroczo, ucinali sobie pogawędki, pozdrawiali się, wymieniali uwagi na temat prezentowanej kolekcji, a w międzyczasie pociągali z kieliszków i nie zwracaliśmy na siebie niczyjej uwagi. W pewnym momencie rozglądając się Anka zauważyła swoją znajomą, z którą rozmawiała w hallu wystawy przed moim wejściem.
– O! jest Natalia! Choć, poznasz moją dawną przyjaciółkę!
– Nati! – zawołała za całkiem zgrabną szatynką z włosami spiętymi w „koński ogon”. – Poznaj Marka. Marku to jest Nati, a to jej partner – Alamain.
Około pięćdziesięcioletni, dobrze zbudowany mężczyzna o śniadej carze, kruczoczarnych, zaczesanych do tyłu i sięgających szyi włosach włożył do ust cygaretkę i wyciągnął do mnie krzepką i równie śniadą, jak cera jego twarzy, dłoń.
W toku rozmowy, po wcześniejszej wymianie wszystkich grzeczności towarzyszących zwykle takim sytuacjom, brnęliśmy w dyplomatyczne konwersacje, a ja zauważyłem, że odbywa się to ze sporą naturalnością. Wkrótce pojąłem naturę tego zjawiska. Alamain był zawodowym dyplomatą. Francuz z Algierii – jak się przedstawił – był swego czasu Szefem Departamentu Europy w Algierskim MSZ – jednego z dwóch najbardziej prestiżowych w tamtejszej hierarchii ministerstwa. Nasze panie poznały się na wyjeździe zorganizowanym w ramach akcji Lekarze Bez Granic po wybuchu epidemii cholery w Algierii, która była bezpośrednim następstwem tragicznego trzęsienia ziemi w 1978 roku. Oczywiście wtedy Polska nie była aktywna w tej organizacji. Ania pojechała tam prosto po zakończeniu półrocznego stażu, jaki w tym czasie odbywała w jednym z podparyskich szpitali, a Natalia przyleciała do Algierii z USA, gdzie wówczas mieszkała i robiła specjalizację z neurochirurgii. Właśnie w Algierii poznała Alamaina i „przywiozła go sobie” do Stanów. Pojechał tam w charakterze algierskiego charge d’affair, czyli prawie jak ambasadora (a jak wiadomo „prawie” jednak czyni różnicę). Taki kraj jak Algieria nie wymienił wówczas ambasadora ze Stanami. W kraju, w którym przeżywa burzliwe momenty rodzących się demokratycznych nastrojów, przeplatanych z realnym poczuciem zagrożenia terroryzmem, a takim właśnie krajem była wówczas Algieria, odcinająca swoją pępowinę łączącą ja z dotychczasową francuską neoimperialną hegemonią, potrzebny był ktoś, kto będzie blisko przy siedzibie ONZ. I tam właśnie wylądował Alamain. Miał tam zresztą lepiej niż niejeden ambasador w Europie, pomimo swego niższego od ambasadora statusu. Z czasem Alamaina zmęczyły nowojorskie korki, a zmieniająca się Polska ściągnęła na siebie oko jaźni Natalii. Namówiła więc go do przyjazdu do Polski. Alamain długo się nie zastanawiał. W końcu Polska jest nieco bliżej Algierii niż Stany. I tak oto obie panie po zjechaniu kawałka świata znowu stały koło siebie, nie mogąc się nadziwić w duchu, że czas je tak łaskawie traktuje.
– Mój Alami obśmiał się jak norka, gdy przeczytał w jakimś poważnym miesięczniku kulturalnym genezę prezentowanych tu trzech obłych i mile kojarzących się eksponatów – Natalia puściła do nas „oczko” i wskazała dłonią salę obok. Były tam trzy kolorowe, leżące poziomo na blacie pod szklaną gablotą ryciny przedstawiające nie wiadomo co, a na każdej z nich stał niklowany, wysoki na jakieś 20 centymetrów walec o średnicy około 5 centymetrów. Każdą z grafik odczytać można było tylko poprzez ich odbicie w srebrzystej powierzchni stojącego na niej walca. To właśnie te walce musiały wywołać w Natalii tak frywolne skojarzenia. Patrząc na każdy walec można było bez cienia trudności rozpoznać, co takiego przedstawia rycina znajdująca się pod nim. Na pierwszej był błędny rycerz, pewnie Don Kichot – jeden z najsłynniejszych rodaków wielkiego Salvadora. Na drugim mienił się piękny, bogato ubarwiony motyl. W trzecim niklowanym walcu objawił się fallus. Statystyczny Pal Kowalskiego. Żaden tam nadzwyczajny – zwykły męski penis. Pozbawiony owłosienia, ale za to z dwoma jądrami – wszystko w komplecie. Natalia kontynuowała swój wywód, a Alamain wyszczerzył swoje żółtoszare zęby na znak dumy i zadowolenia ze zdrobniałej formy swojego imienia – Alami uważa, że nadawanie głębszego sensu tym dziełom mija się z celem. To są wszystko pstrokate przejawy schizofrenicznej rozpaczy i bezradności człowieka gnuśniejącego w oczekiwania, aż wreszcie przyjdzie zamówienie na jakiś obraz z Watykanu, od Papieża! Ulatujące z rozdartej duszy wizje jednego Człowieka oczekującego w cierpieniach, które mogą zostać ucięte jednym gestem innego Człowieka – Człowieka w Białej Szacie! Gestem, którego oczekujący nigdy nie doczekał! Tymczasem wszelkie nadawanie głębszego sensu jego twórczości mija się z prawdą i jest zawracaniem głowy.
– Dość śmiała teza, Panie Mukdafi, jak na tak obytego człowieka, którym bez wątpienia Pan jest. – powiedziałem to powoli i z rozmysłem patrząc to na Alamaina, to na Natalię, nie wiedząc do kogo powinienem mieć większy żal za to, co przed chwilą usłyszałem. Czy do tego Araba, który w tak lekki sposób rozprawia się z geniuszem Mistrza, czy do jego kobiety, którą pomimo swojej pozycji i wykształcenia bawi taki pogląd tylko dlatego, że jest śmiały, ekscentryczny, niespotykany i przez to dość oryginalny. A może to jego impertynencka postawa tak jej imponuje? Uznałem za konieczne stanąć tu w obronie Mistrza, tym bardziej, że ten już nie mógł obronić się sam.
– Zwróć uwagę przyjacielu na odwrócenie kolejności rzeczy. – zacząłem swój wywód. – Nie walec zniekształca odbicie, ale przywraca kształt dziełu zniekształconemu na papierze. Któż taki na świecie ma tyle siły i potęgi, by w tak lekki sposób odwracać naturalną kolejność rzeczy? Bóg? Adonai? Allah? Wielki Demiurg? A może to jest „tylko” alegoria kalectwa i próba zwrócenia przez Mistrza uwagi innym na to, że kalectwo, pomimo swej zniechęcającej i często odrażającej formy, jest też jednym z wymiarów człowieczeństwa? I poprzez własne odbicie w ludzkiej duszy kalectwo staje się czymś zupełnie innym, czymś znanym, czymś, czego nadal nie chcemy, ale czego już się tak nie boimy, bo już nie jest takie dziwne. Jest oswojone. Jest… ludzkie.
Trochę się uniosłem w swojej mowie. Spostrzegłem to tuż przy jej końcu i ostatnie słowo zupełnie bezwiednie zawiesiłem w powietrzu i ściszyłem je, widząc, jakie wywarłem wrażenie na całej trójce. Cygaretka Alamiego wysmyknęła mu się z grubych ust i wpadła do kieliszka z winem, wydając ciche „pssssst”. Obie kobiety patrzyły na siebie z rozdziawionymi oczami. A ja stałem jak kretyn, czując, że chyba spieprzyłem Ance ten wieczór. Przyjaciółka z dawnych lat; mogło być tak pięknie. Przypadkowe spotkanie, możliwość odkurzenia starej znajomości z opcją pielęgnowania jej dalej. Cholera by to wzięła. Pierwsza ciszę przerwała Anka:
– Marek interesuje się historią sztuki… chyba Wam tego nie powiedziałam…
– Muszę do toalety – Natalia zaczęła szukać czegoś w swojej torebce – odprowadzisz mnie, kochanie? Nie czekając na odpowiedź ujęła Ankę pod łokieć i poprowadziła przed sobą. – Potęsknijcie trochę za nami, tylko się nie pobijcie – odchodząc z Anką, odwróciła się do nas i tą ostatnią swoją uwagę przyozdobiła przesadnie podkreślonym mrugnięciem okiem – Zaraz wracamy, tylko skombinujcie jeszcze jakieś winko, chłopaki!
Rozejrzałem się za hostessą, ale dziewczynom pozostało już tylko puste szkło do uprzątnięcia, pozostawiane tu i tam na stolikach i gablotach. Z wyraźną ostrożnością wróciliśmy do rozmowy, ale tematu twórczości Dalego już taktownie nie kontynuowaliśmy. Oczekując na nasze panie rozmawialiśmy na temat bogatej sztuki północnej Afryki. Chciałem zatrzeć po sobie wrażenie cietrzewia, jakie niewątpliwie przed momentem wzbudziłem u mojego adwersarza. Miałem lekkie poczucie winy, że w taki sposób potraktowałem człowieka dużo ode mnie starszego, więcej znaczącego i który jednak więcej ode mnie osiągnął w życiu. Poczucie winy wynikające z braku okazania szacunku. Nie, właściwie to z okazania braku szacunku. A poza tym, podobnie jak Alami, byłem pod wielkim wrażeniem sztuki północnej Afryki, od Egiptu i dzisiejszej Libii po Somalię i Etiopię – kolebkę ludzkości na Ziemi. Po powrocie nasze panie od razu spostrzegły, że ględzimy już w całkiem dobrej komitywie. Tym razem to Anka na powitanie po krótkiej rozłące, z ulotnym, niemal niedostrzegalnym uśmieszkiem kątkiem ust, puściła mi „oczko”.
– No proszę, kulturalne koguty potrafią jednak dyskutować na zawiłe kwestie natury estetycznej bez wyrywania sobie piór!
Na takie podsumowanie mogłem tylko zareagować załamaniem rąk i błagalną miną człowieka proszącego o przerwę.
Impreza dobiegała końca.
Zaczęliśmy się żegnać i przygotowywać do wyjścia. Uścisk krzepkiej dłoni roześmianego Alamaina i buziak w policzek Natalii. Zauważyłem jak Natalia, śmiejąc się i przytrzymując pod łokieć Ankę, szepcze jej coś do ucha, potem kątem oka zauważa, że ja zauważyłem i, niby dyskretnie, znowu odwraca wzrok ku Ance.
Rozeszliśmy się. Natalia z Alamainem poszli w stronę centrum, a ja postanowiłem odprowadzić Ankę na parking. Widząc jej wesołość stwierdziłem, że nie powinna dziś już prowadzić. Odpowiedziała, że ta wesołość to nie z „tego, o czym myślę”, ale chyba rzeczywiście lepiej będzie wrócić piechotą i podjechać po samochód jutro przed dyżurem.
Wziąłem ją więc pod rękę i poszliśmy. Podczas spaceru rozmawialiśmy o naszych wrażeniach z wystawy i trochę się wygłupialiśmy. Kiedy weszliśmy do bramy kamienicy, w której mieszkała Anka, stanąłem w wejściu i chciałem się pożegnać, lecz ona zaprotestowała:
– Nie gadaj głupstw. Przez cały wieczór mieliśmy wino i zimne zakąski. Zanim wrócisz do domu musisz wypić coś ciepłego. – Rzeczywiście, mimo późnej pory potrzebowałem ciepłej kawy, a ponadto byłem po prostu ciekaw, jak mieszka. Podniosłem ręce w geście kapitulacji a ona złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą.
– Uważaj pod nogi, bo schody są strome, a na dole ciągle ktoś wykręca żarówkę. – Byłoby całkiem ciemno, gdyby nie słaba żarówka u szczytu schodów na czwartym piętrze, ale i tak światło, które do nas dochodziło, nie pozwalało na dostrzeżenie czegokolwiek.
Wszedłem za Anką, mając nadzieję, że nie podepczę jej w półmroku tego ciasnego korytarza. W pewnym momencie zdębiałem, wpadłem na nią, ale ona była na to przygotowana. Powiem więcej – nawet na to czekała. Odwrócona do mnie twarzą, znalazła w półmroku moje ręce, ujęła mnie za ramiona i przyparła mnie sobą do ściany. Poczułem bliskość jej twarzy, jej oddech. Złapała mnie za dłonie i jedną z nich umieściła na swoim pośladku, drugą zaś zbliżyła do swej twarzy, którą zaczęła wtulać w tą dłoń niczym głodna czułości kotka, która łasi się do swojego pana. Poczułem, że jej twarz jest coraz bliżej mojej. Nasze usta się spotkały, Objęła mnie za szyję i wsunęła język między moje usta, zachęcając mnie do tego samego. To było coś niesamowitego, coś, co sprawiło, że przez moment najzwyczajniej w świecie zapomniałem oddychać. W pewnym momencie, najdelikatniej jak tylko można to sobie wyobrazić wycofała się. Pozostając wciąż blisko, wciąż przytulając się do mnie i obejmując mnie za szyję, powiedziała
– Tak się bałam, że nie zadzwonisz. – szepnęła a potem znowu wpiła swoje usta w moje. Po chwili przerwaliśmy nasz kolejny mokry pocałunek, a ona zapytała:
– Czy miałeś już kiedyś kobietę? – Pytanie to spadło na mnie niczym grom. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, jak zareagować… Co miała na myśli? Co to znaczy „mieć kobietę”? Przecież kobietę można mieć na wiele sposobów. – Nie, idioto! – w głowie kołatały mi moje własne myśli – Mężczyzna może posiąść kobietę tylko w jeden sposób! Wszystko inne, co temu towarzyszy jest tylko potwierdzeniem i przejawem tego właśnie pierwotnego zewu, który towarzyszy światu ludzi i zwierząt od zarania dziejów, i który tak szeroko rozpowszechniony jest w kulturach wszystkich cywilizacji, znajdując swoje odbicie w dziełach sztuki z różnych zakątków świata i różnych okresów.
– Zakładam, że z Dorotą tego nie robiliście – stwierdziła bardziej niż zapytała, potwierdzając tym samym konstatację, do której przed chwilą doszedłem sam. Nie doczekawszy się odpowiedzi, którą najwyraźniej dobrze znała, zwróciła się do mnie:
– W takim razie chcę być Twoją Pierwszą Kobietą… – znów mocno się do mnie przytuliła i zamknęła moje usta, pozostające w wyrazie zadziwienia, własnymi gorącymi ustami w kolejnym wilgotnym pocałunku.
Gdzieś na górze skrzypnęły otwierane drzwi. Oboje odsunęliśmy się od siebie, niczym oparzeni. Anka, biorąc mnie za rękę, parsknęła śmiechem nastolatki, która przed chwilą zrobiła coś zabawnie niestosownego. Nie dając mi chwili na zastanowienie, pociągnęła mnie za sobą na schody. Pięć susów w górę i już byliśmy przy drzwiach jej mieszkania. Chwilę później sprawnie sforsowała kluczami dwa zamki i droga do hallu stała otworem. Znów pociągnęła mnie za sobą i zatrzymując się tuż za drzwiami po raz kolejny oddaliśmy się fali namiętności wylewającej się gdzieś z głębi naszych trzewi.
Oboje potrzebowaliśmy chwili, by znowu móc zacząć spokojnie oddychać. Widząc żar w Jej oczach, chciałem, by ta chwila trwała jak najdłużej. – Trwaj chwilo, jesteś piękna – rozbrzmiewała mi w głowie maksyma klasyka. Przyszło mi do głowy, że rzeczony klasyk ukłuł ją przed wiekami w podobnych okolicznościach. Musiało mnie to rozbawić, bo Anka spojrzała na mnie z zaciekawieniem wymalowanym na pięknie rozpromienionej twarzy. Odtworzyłam więc maksymę po raz kolejny – tym razem na głos, patrząc jej w oczy. Uśmiechnęła się w ten swój niepowtarzalny sposób, lecz zaraz przybrała pozę przekory, dodając:
– Wręcz przeciwnie! Czas zakończyć ten niewinny flirt. Czekają nas przecież inne atrakcje tego wieczoru… – Nie znajdując cienia paniki czy też niewypowiedzianej obawy w moim zachowaniu, dodała: – idź do kąpielowego, zaraz przyjdę umyć ci plecki – i otworzyła drzwi po drugiej stronie hallu, zapraszając do środka.
To dziwne, ale nie czułem żadnego skrępowania. Jako szesnastolatek wiedziałem już, czym są odczucia fizyczne związane ze sferą seksualności, jednak dotąd nie dzieliłem tych odczuć z żadną dziewczyną, czy – tym bardziej – dojrzałą kobietą. Wiedziałem więc o co toczy się ta gra, i czym się skończy. Zaskakiwało mnie jednak, że z jaką łatwością przyszło mi uświadomienie sobie tego wszystkiego, co za chwilę się wydarzy. Zdaje mi się, że udzielał mi się spokój i czułość Anki oraz romantyczna atmosfera całego tego wieczoru i okoliczności całej tej sytuacji. Ponadto ciężar odpowiedzialności za tą sytuację i jej konsekwencje w sposób całkowicie naturalny spoczywał na Ance, choćby właśnie z racji jej wieku, większej dojrzałości i doświadczenia. Można więc powiedzieć, że miałem to niesłychane szczęście przeżywać swoją inicjację kompletnie bez stresu, zbędnego bagażu lawiny psychotycznych myśli, chłonąc jedynie tą paletę barw, jakie można przypisać najprzyjemniejszym chyba doznaniom dwojga ludzi oraz swobodnie poddając się tej fali odczuć i wrażeń – zarówno fizycznych, jak i tych emocjonalnych, związanych ze stopniową przemianą moich uczuć do Anki.
Wszedłem pod prysznic. Zalał mnie strumień najpierw chłodnej, później coraz cieplejszej wody z deszczownicy prysznica. Zamknąłem oczy i namydliłem ramiona i tors, poddając się swobodnie przepływającym przez moją głowę, przyjemnym myślom. Nie znalazłem żadnych męskich kosmetyków w pokoju kąpielowym, ale nie starałem się w żaden sposób tego rozważać, czy analizować. Nie miało to teraz żadnego znaczenia. Podobnie jak to, czy moja matka będzie się niepokoić, czy nie. Przecież nie raz już wracałem późno, czy raczej wcześnie, bo nad ranem, po spotkaniach z kolegami. Moja matka z kolei po ciężkiej, całodziennej pracy nie była w stanie czuwać, czekając na mnie dłużej niż do dziesiątej wieczorem. Zawsze, gdy wracałem późno, ona spała głęboko i byłem pewien, że i tym razem będzie tak samo. Znów obudzi mnie rankiem jej pocałunek w czoło i pytanie, czy wieczór się udał, bez wnikania w szczegóły. Naprawdę złota kobieta. Mieliśmy niepisaną umowę¸ że dopóki moje wieczorne eskapady nie przysparzają jej kłopotów, dopóty ona nie będzie wnikać w detale. Do momentu, gdy nie nadużyję jej zaufania, będę się nim cieszyć w całej rozciągłości. To bardzo zdrowa zasada i podstawa każdego związku. Do zastosowania nie tylko przez rodziców w stosunku do dzieci, bynajmniej. Jestem pewien, że bardzo była ciekawa, jak spędzam czas poza domem, ale cenię i szanuję ją za to, że potrafiła dla mnie poświęcić swoją ciekawość, nie szukając na siłę wymówek, które często u innych rodziców wypływają z fałszywie pojmowanej troski o dziecko.
Przez moją głowę przewijały się różne obrazy i sceny zapamiętane ze zdjęć i filmów erotycznych, ale tym razem główną rolę odgrywałem w nich z Anką i wyobrażeniem o jej ciele. Nie widziałem jej przecież nawet w negliżu, a co dopiero roznegliżowaną! Uświadomiłem sobie, że to wszystko wydarzy się dziś, zaraz, już za moment. I wtedy usłyszałem za sobą miękki trzask uchylanych drzwiczek. Mogłem się tylko domyślać co to oznacza. Powoli, kompletnie zapominając o swojej nagości, odwróciłem się do najpiękniejszej istoty chodzącej po tym świecie. Wiele sobie obiecywałem po tej chwili, ale nie sądziłem, że moje oczekiwania będą zaledwie cieniem tego, co nastąpi. W dwóch słowach: doznałem wstrząsu. Poprzeczkę oceny wieku Anki, którego dolną granicę określiłem przy naszym pierwszym spotkaniu, musiałem teraz obniżyć o kolejne kilka lat. W pełnej krasie wyglądała na góra 30-34 lata. W trakcie wieczoru w galerii skorzystałem z pierwszej i jedynej okazji, jaka się nadarzyła, by zajrzeć jej w metrykę. Nie będę tu opisywał okoliczności tej sytuacji, dodam tylko, że nie są one dla mnie szczególnym powodem do dumy. Nie wnikając więc w szczegóły skąd to wiem, powiem Wam tylko, że Anka miała wówczas 44 lata. Konsekwentne trzymanie się zdrowego trybu życia, dobrych nawyków żywieniowych oraz regularne uprawianie jogi, dały ten niesamowity efekt, pomimo jedynego kłopotliwego i niesprzyjającego sprawie zdrowia nałogu, jakiemu jednak poddawała się z nieukrywaną przyjemnością.
Nawet nie spostrzegłem, gdy myśli przelatujące przez moją głowę w trakcie kąpieli, dodatkowo spotęgowane przez wrażenie, jakie wywarła na mnie jako na typowym przedstawicielu rasy wzrokowców spowodowały, iż moja męska sztywność stała się już całkiem ostentacyjna, bez cienia wstydu czy zażenowania wpatrując się swoim okiem cyklopa wprost w łono mojej przyszłej kochanki. Nie usłyszycie ode mnie przechwałek na temat tego stosunkowo istotnego szczegółu mojej anatomii. Powiem tylko tyle, że wcześniejsze moje kontakty z materiałami drukowanymi i multimediami, prezentującymi ten temat ze zróżnicowanym podejściem do trudnego i jakże zindywidualizowanego problemu estetyki i tzw. dobrego smaku, nie wpędziły mnie w najmniejsze kompleksy.
Anka już się rozebrała. Teraz miała na sobie tylko czerwony ręcznik kąpielowy, którym przepasała się na wysokości piersi, zakrywając też pośladki i nogi do połowy ud. Ud pozbawionych jakiegokolwiek śladu celulitu. Nie były to też wyłącznie mięśnie. Była wszędzie, gdzie trzeba, lekko zaokrąglona podskórną odrobiną tłuszczyku. Gładkość jej ciała na każdym jego odsłoniętym kawałku była wręcz nieskazitelna. Chociaż sam w tym momencie skupiony byłem na doznawaniu nieznanych mi dotąd wrażeń, zauważyłem, że Anka najwyższym wysiłkiem woli starała się ukryć fakt taksowania mnie wzrokiem. Dostrzegłem, że zatrzymała się na mojej męskości na nieco dłuższą chwilę niż ta, którą poświęciła innym partiom mojego nastoletniego ciała. Wyjęła róg ręcznika, który utrzymywał go na niej. Natychmiast opadł swobodnie na ciepły, biały marmur podłogi. Bez słowa weszła do kabiny. Lekki strumień sączącej się wody w żaden sposób nie zakłócał tych chwil, kiedy przysunęła się do mnie i opierając udo o moją sztywność a rękę kładąc na ramieniu, nie mówiąc nic spojrzała mi w oczy z szelmowskim wyrazem twarzy, który mógłby śmiało towarzyszyć zadanemu z przewrotną swadą pytaniu: „– No i co teraz, mój miły panie?”. Zamknęła oczy zapraszając do czułego pocałunku, ujmując jednocześnie wolną dłonią moją nabrzmiałą męskość. Poczułem fale ciepła i gorąca na przemian zalewające moje ciało. Zaczęło mnie już nieźle gnieść w dołku i wiedziałem, że długo tego nie wytrzymam. Jako młody, wyposzczony byczek, który „jeszcze nigdy i… tak w ogóle…” nie miałem co do tego najmniejszych złudzeń. Anka, jako lekarka znająca tajniki ludzkiego ciała, też przecież nie mogła liczyć na to, że ma przed sobą długodystansowca. Tak pobudzony westchnąłem głęboko, a moja pani lekarka domyśliła się, co to u szesnastolatka może oznaczać.
– Nie miałam tego od ponad pięciu lat – szepnęła mi do ucha z nutą zniecierpliwienia, towarzyszącego zwykle długo oczekiwanym sytuacjom. Widząc moje niedowierzanie dodała: – Plastikowy się nie liczy! – i wstydliwie przygryzła dolną wargę, spuszczając wzrok i wtulając się w mój tors. Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Była damą z klasą, a takim kobietom wręcz wypada być wybrednymi. Tyle czasu czekała na „kogoś” i tym „kimś” okazałem się być ja. Nie byłem w stanie ogarnąć tego myślą, ale to, co zaszło chwilę później, niemal zwaliło mnie z nóg. Ujęła w swoje dłonie moją prawą rękę za nadgarstek i powoli położyła ją na swojej piersi, przesunęła nią po brodawce, robiąc „ósemkę” i przesunęła dalej na drugą pierś. Nie zdążyłem się z tego otrząsnąć, a ona, znowu powoli, ocierając się swoim ciałem o moje ciało, osunęła się na kolana i ujęła ponownie moją sztywność. Kiedy mój pulsujący siecią tętnic i żył penis znalazł się na wysokości jej twarzy, ucałowała oko cyklopa, po czym powoli wsunęła żołądź w usta. Poczułem koniec jej języka na wędzidełku i zadrżałem. Zdjęła z niego dłoń i nasunęła usta głębiej. Obie ręce przeniosła na moje pośladki. Pracowała tak, to przybliżając, to oddalając się od moich lędźwi.
Podobno każdy normalny człowiek, o ile nie śpi, w każdej chwili o czymś myśli. Jako rodzaj ludzki nie jesteśmy w stanie nawet przez chwilę nie myśleć o niczym. Zawsze coś zaprząta naszą świadomość. Wyjątkiem są medytacje mnichów, którzy po dziesiątkach lat praktykowania są w stanie osiągnąć stan całkowitego odcięcia od świata. W chwilach maksymalnej koncentracji w trakcie medytowania umieją wyczyścić umysł ze wszelkich myśli, pozwalając w swobodny sposób przepływać niematerialnym bytom przez swą jaźń. Stają się niejako korytem, przez które płynie wielka rzeka, nie mająca ani początku, ani końca i nie wiadomo, co ta rzeka za chwilę przyniesie wraz ze swoim nurtem. Teraz ja czułem, jak przelewa się przeze mnie rzeka wrażeń, na którą nie mam żadnego wpływu, i której nie kontroluję, ale która jednocześnie wcale mnie nie przeraża. Poczułem, jak oko mojej jaźni unosi się wysoko w górę i kieruje się w dół z biegiem tej mistycznej rzeki. Wodospad, który tam dostrzegłem wydawał się piętrzyć całkiem blisko miejsca, z którego przyszło mi patrzeć na to przepiękne, metafizyczne zjawisko. Położyłem dłonie na głowie Anki, wczesując swoje palce w kosmyki jej bujnych, falujących włosów, ledwie zmoczonych, choć muskanych przez wodną mgiełkę powodowaną przez prysznic. Nie przyspieszałem jej ruchów, nie starałem się wchodzić głębiej. Po prostu chciałem lepiej poczuć jej rytm i w pełni mu się poddać. Dałem jej znak, że kaskada już blisko, że „to” stanie się już zaraz. Spojrzała z dołu w moje szeroko otwarte oczy i nie przerywając ani nawet nie zwalniając, zasygnalizowała, że zrozumiała, po czym silniej ścisnęła mnie za pośladki i stopniowo, ledwie dostrzegalnie, zaczęła przyspieszać swoje ruchy. Miałem wrażenie, że jeszcze głębiej pochłaniają mnie jej gorące, delikatnie i pełne czułości usta. Zrozumiałem, że nie zamierza się wycofywać, kiedy będę przeżywał swoją ekstazę. Ta myśl podziałała na mnie niczym bat na ogiera. Ostatniemu jej ruchowi towarzyszyło spięcie wszystkich moich mięśni do kresu wytrzymałości. Czułem, że za chwilę podskórne włókna moich łydek oderwą się od kości i nie będę w stanie dłużej utrzymać się na nogach. W tym samym momencie dotarłem do krawędzi wyidealizowanego wodospadu, który zaczął z szybko narastającym hukiem przelewać swe wody wprost do ust mojej kochanki. Anka wstrzymała swoje ruchy, lecz to, co w trakcie mojego odlotu wyczyniał jej język jest nie do wyrażenia słowem. Trwało to blisko dziesięć, przeciągających się, a jednocześnie tak krótkich sekund. W trakcie tego czasu przeżyłem szokującą metamorfozę: przemieniłem się z rzeki w wodospad i z wodospadu w… hawajski wulkan. Kiedy to się skończyło, rozdygotany osunąłem się na dno brodzika prysznica i zamglonym wzrokiem odszukałem oczy Anki. Błyszczały. Jedynym śladem po moim wylewie namiętności przez chwilę jeszcze pozostawała wąska strużka białej magmy wypływająca z kącika ust mojej kochanki, ale i ona po chwili zniknęła. Anka rozsunęła zmysłowo swoje usta i przesuwając w tym miejscu kciukiem, zagarnęła ten ostatni materialny dowód naszych niedawnych przeżyć z powrotem do ust. Rozszerzyła je zaraz potem w promiennym uśmiechu, objęła za szyję i pocałowała. Gdy buszowała językiem między moimi ustami czułem w niej dziwny smak siebie. Było to dla mnie przeżycie dotąd nieznane, ale nie stanowiło niczego odpychającego. Uświadomiłem sobie, że moje doznanie sprzed chwili pod względem intensywności nie mogło się równać z niczym wcześniej. Facet może „to” robić na wiele sposobów, sam bądź z kimś, wykorzystując do tego różne gadżety, które ma pod ręką, albo samą nawet rękę, ale fellatio dojrzałej kochanki jest czymś, czemu nie dorówna żadna inna tzw. „technika stymulacji”. Pół leżąc, pół siedząc w brodziku pieściliśmy się czule jeszcze kwadrans, a ja dygotałem jak ledwie oszczeniony psiak. Nie byłem w stanie stanąć na nogach, co wywołało spore rozbawienie Anki.
– Jeśli nie chcesz wstawać, to sobie leż, a ja w tym czasie wezmę prysznic.
Czułem, że w tej sytuacji nie mogłem tak po prostu leżeć i się jej przyglądać. To by było nie fair, niestosowne. Odczuwałem niewymowną wdzięczność i – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – niewysłowioną miłość do tej kobiety, która gotowa była mi dać przed chwilą tak wiele, nie dostając nic w zamian. Anka namydliła swoje zgrabne ciało, ja tymczasem uznałem, że mógłbym jej pomóc w myciu w inny, bardziej subtelny sposób. Kiedy usiadłem wyprostowany, nieco powyżej mojej brody znalazła się jej różyczka. Wpatrywałem się w to zjawiskowo piękne dzieło natury, ujmując dłonią i gładząc jej łydkę. Stopniowo przesuwałem coraz wyżej dłoń po jej nodze, aż dotarłem do kolana. Nie było i nie będzie na świecie takiego rzeźbiarza, który umiałby to ciało wiernie odtworzyć, z całą masą natchnionych emocji, towarzyszących chwilom obcowania z nim. Pieściłem wewnętrzną stronę jej ud. Powoli dotarłem do samego kwiatu. Delikatnie palcami rozsunąłem jego różowe płatki. Zadziwiło mnie, że u tej dojrzałej przecież kobiety, także ten szczegół anatomii pozostawał świeży i – wydawało się – nieskazitelny. Czując, jak powoli przesuwam swoim językiem wzdłuż jej wejścia, złapała mnie za głowę i z lekkim zakłopotaniem odsunęła mnie od siebie.
– Daj spokój… jeszcze się tam nie umyłam…
– W takim razie ja to zrobię. I zrobię to po swojemu. – Uklęknąłem u jej stóp i z większym zdecydowaniem objąłem jej lewe udo, zarzucając jednocześnie prawe na swoje ramię. Otworzyła się przede mną, odrzucając głowę do tyłu z głośnym jękiem. Zadrżała. Jej opór był nie do utrzymania. Ponownie przesunąłem językiem w dół i w górę, przesuwając go od coraz bardziej nabrzmiewającej łechtaczki, niemal do samego anusa – i z powrotem. Miała cudowny smak. Smak Kobiety… prawdziwej Kobiety… Nie widok i nie dotyk nawet, ani nie świadomość sytuacji, lecz smak i aromat składający się na dopełnienie tego cudownego kwiatu sprawił, że moja męskość po niespełna kwadransie znów ożyła. Ująłem ją w dłoń, masując delikatnie, jednocześnie zagłębiając się językiem w kielich kwiatu mojej Kobiety. „– Jeszcze jej nie posiadłeś” – zabrzmiał mój własny głos w mojej głowie; „– Jeszcze nie jest Twoją Kobietą. Musisz ją posiąść, tak do końca i bez reszty, by móc powiedzieć, że jest twoja i że masz do niej prawo.” Z całkowitym spokojem przyjąłem te myśli, w pełni zdając sobie sprawę, że to tylko kwestia chwil, że to i tak się za moment stanie.
Z coraz większym pożądaniem chłonąłem ten smak, to coś, co wydawało się w miarę moich pieszczot uciekać coraz dalej, starać się ukryć, skryć w głębi jej łona. W pewnej chwili spostrzegłem rodzące się pod skórą własne napięcie, ale tym razem większe napięcie rodziło się u Anki. Wyraźnie zaczęła dyszeć, rozdygotane piersi falowały coraz głębiej i coraz szybciej… W pewnym momencie szarpnęły nią konwulsje. Zaczęła szlochać. I to bardzo głośno szlochać. Trochę mnie to zmieszało, ale nie dane mi było długo nad tym rozmyślać. Wsparła czoło na wierzchu własnej dłoni i, praktycznie krzycząc już w tym momencie, ścisnęła mnie swoimi udami. Cały mój tors pozostawał przecież między nimi. Poczułem jakby ciężki worek przygniótł moją pierś, gdy w jednej chwili niemal całkiem wycisnęła z niej powietrze. Gdy ponownie nabrałem tchu, moja kochanka nie była już w stanie utrzymać się na nogach. Mimo, że nie miałem teraz dostępu do jej kwiatu, ona nadal dygotała niczym wierzba w porywach wiosennej bryzy. Jej twarz z przymkniętymi powiekami wyrażała najwyższe uniesienie. Po chwili, kiedy osunęła się na dno brodzika, rozsunęła lekko nogi i nadal z zamkniętymi oczami, opierając głowę o ścianę kabiny i sprawiając przy tym wszystkim wrażenie całkowitej nieobecności, wzięła moją dłoń, wyłuskała palec wskazujący i środkowy, wsuwając powoli oba w zdającą się nie mieć dna głębię kielicha swego kwiatu. Mimo, że jej oddech powoli się wyrównywał, nadal dało się wyczuć słabnące i coraz rzadsze skurcze jej wnętrza.
Patrzyłam na to cudowne zjawisko i kompletnie zatraciłem się w tym, co odbierały teraz wszystkie moje zmysły. Czas i przestrzeń przestały istnieć. Pękły niczym mydlana bańka, zamieniając się w mgiełkę tęczowych kropelek, powoli, lecz w sposób nieunikniony rozwiewaną przez wiatr. Liczyło się tylko „tu i teraz”. Wszystkie inne absoluty zdawały się z nagła przemienić w abstrakty. Byłem świadkiem cudu. Nie, to nie oddaje pełni tego, co stawało się właśnie moim udziałem, udziałem pryszczatego szesnastolatka. Ja ten cud przeżywałem…
Kiedy otworzyła oczy mój wzrok powędrował za jej wzrokiem, a ten spoczął w miejscu mojego fallusa. Nawet nie zauważyłem, jak bardzo moje rozbudzone, nastoletnie ciało pragnęło tej kobiety, jak bardzo pragnienie to wyrażała moja ponownie nabrzmiała do granic możliwości, zaledwie po kwadransie od ostatnio przeżytych uniesień, podrgująca w rytm uderzeń tętna, męskość.
Widziała to w moich oczach. Wiedziała, że w moim kotle wrze i kipi, że nie zamierzam czekać, aż wyjdziemy spod prysznica, aż się osuszymy, aż dotrzemy do łóżka, czy też choćby do progu sypialni. To się musiało stać zaraz, teraz… Ona to wyczuła, zozumiała i zaakceptowała. W tym tańcu poddawała się całkowicie mojemu prowadzeniu. W końcu jak dotąd jej nie zawiodłem.
– Jeśli chcesz teraz, to ja mogę już tylko tak.. mój kochany… – Usłyszałem jej słaby głos, gdy opierając ręce i głowę o dno brodzika, odwracała się do mnie swoją przecudną pupą. Powiedziała to tak, że zabrzmiało przepraszająco, podczas, gdy zaistniałe okoliczności wcale do nich nie skłaniały. Jej kobiecość, pobudzona wcześniejszymi pieszczotami, nie przypominała już płatków róży. Była tak nabrzmiała, że nawet w tej pozycji zdawała się całkiem odarta z jakiejkolwiek skromności, intymności. Mimo, iż kolana Anki stykały się ze sobą, jasnoróżowe wnętrze jej ociekającej śliskością, przekrwionej waginy zdawało się patrzeć na mnie wyzywająco. To było nie do zniesienia. Ująłem ją za biodra i powoli wsunąłem żołądź mojego penisa między te dwie, cudownie zwężające się u dołu i góry, kolumny. Zareagowała, dygocąc. Wycofałem się i wszedłem jeszcze raz. Czułem przyjemny opór. Wzdychała zmysłowo podczas, gdy jej mięśnie zacisnęły się na moim korzeniu, jednak jej wnętrze było śliskie. Naszym odczuciom nie towarzyszyło żadne niemiłe doznanie bólu, które odczuwamy, ocierając się czasem w miejscu intymnym. Kolejny suw postanowiłem wykonać do końca. Gdy nabrzmiała żołądź mojego członka dotknęła szyjki jej macicy, rzuciła się do przodu niczym rażona prądem. Padła na płask urwanym w pół krzykiem, tylko nieznacznie stłumionym przez słaby szum prysznica. Ponownie zaczęła drżeć na całym ciele. Podciągnąłem ją z powrotem na kolana, lecz ona z nieobecnym wyrazem twarzy mówiła coś kompletnie dla mnie niezrozumiałego. Po kilku kolejnych pchnięciach do samego dna jej kwiatu podniosła głos i znowu zaczęła szlochać. Opadła na bok, rozdygotała niczym przykrywka garnka, w którym woda właśnie osiągnęła stan wrzenia. Pochyliłem się nad nią, znajdując do niej drogę w tej bocznej pozycji. Uspokoiła się nieco. Po chwili skierowała twarz w moją stronę i – tym razem w sposób całkiem zrozumiały – zwróciła się do mnie z uśmiechem:
– Miałam to… i czuję…, że to znowu nadchodzi… – Tak jak nikt, będąc na moim miejscu, tak też i ja nie miałem żadnych wątpliwości, o czym mówi. Lewą ręką podparła swoją głowę, prawą natomiast skierowała do tyłu, by objąć mnie za szyję. Zaczęła pieścić mój kark. Wolną ręką objąłem jej piersi. Jej stwardniałe brodawki pobudziły mnie jeszcze bardziej. Przesunąłem dłoń na jej sprężyste podbrzusze przysuwając ją do siebie w rytm moich coraz szybszych już pchnięć. Walczyłem ze sobą, chciałem to przedłużyć, ale wiedziałem, że spowolnienie rytmu naszych ekstremalnych pieszczot może osłabić wspólne doznania. Wiedziałem też, że nie tego teraz po mnie oczekiwała ona – moja cudowna Kochanka…
– Chcę, żebyś skończył w środku… Słyszysz?… Chcę tego… nie obawiaj się… pocałuj mnie… – słowa urywały się wraz z coraz płytszym i częstszym oddechem, jej oczy znowu zaczęły zachodzić mgłą. Sam też czułem, że to nadchodzi. Przez chwilę zastanawiałem się, czy prowadzi kalendarzyk, czy też inaczej się zabezpiecza, ale szczeniaki w moim wieku nie myślą o tak banalnych rzeczach w takim momencie. Poza tym Anka była przecież lekarką.
– To już…! – Objąłem swoimi ustami jej usta i nasze języki powróciły do przerwanego wcześniej tańca. Tama już została przerwana, zacząłem zwalniać tempo, by wyraźniej i dłużej to czuć, lecz ona zaprotestowała. Nie przyjęła zmiany tempa. Zaczęła sama nadziewać się na mój pal, dążąc do spełnienia w swoim rytmie. Uświadomiłem sobie, że nie można być już bardziej bliżej siebie, niż wówczas, gdy mężczyzna całuje kobietę w trakcie aktu miłosnego i to w chwili wspólnego przeżywania jednoczesnej ekstazy. Pośród tych rozważań, w jednej chwili całe napięcie wszystkich moich mięśni zbiegło się w jednym punkcie, gdzieś tam, w dołku. Tu spotęgowane rzuciło rozpalone lędźwie wprost w kierunku otchłani tunelu miłości mojej Kochanki. Tym razem to nie twarda żołądź, lecz gęsty biały nektar absolutnej namiętności dotarł do szyjki jej macicy i w kilku spazmach szaleńczej ekstazy całkowicie ją zalał. Czułem, jak to na nią podziałało, gdy zaczęła trzepotać niczym motyl, prostując skrzydła do swojego pierwszego lotu. Wciąż nadziewała się na mój dziryt. Nie byliśmy w stanie dłużej utrzymać naszego głębokiego pocałunku. Wciąż, zwrócona twarzą w moją stronę, obejmowała mój kark i patrzyła mi w oczy, uśmiechając się do mnie z wręcz nieziemskim rozmarzeniem. Ja powróciłem do całowania i masowania jej piersi. Wciąż czułem jej wnętrze, z rzadka i bardzo delikatnie, prawie niezauważalnie, zaciskające się na moim penisie. Czułem też przyjemną lekkość i łatwość poruszania się w niej. Napięcie mojego członka spadało powoli, za to nasienie wypływające z łona mojej Kochanki w niezwykle przyjemny sposób ułatwiało teraz penetrację, co pozwoliło nam obojgu znaleźć drogę do powolnego wyciszenia po burzy przeżytych wrażeń i emocji. Ułożyłem się za Anką w pozycji „łyżeczki”, wsuwając się w nią tak głęboko, jak tylko mogłem.
– Skoro już jesteśmy po kąpieli, to możemy pozwoli przechodzić do dalszych atrakcji wieczoru! – zażartowałem, gdy byłem już w stanie jednym tchem wypowiedzieć tak długie zdanie. Widząc jej przekorny grymas udręczenia na twarzy, ucałowałem jej czoło.
– Bardzo śmieszne – przewróciła oczami, dając mi delikatnego pstryczka w nos. – Muszę zapalić – podniosła się i opuściła kabinę. Pochylając się nad blatem umywalki przeczesała palcami włosy i jednorazową chusteczką wytarła z ud pamiątkę mojej ekstazy, jaka wypłynęła z jej kwiatu. Chwilę później poczułem papierosowy dym, który najwyraźniej zdążył już dotrzeć z hallu, gdzie zostawiła swoje Pall Malle.
– Pani doktor, a taka nierozsądna. Pewnie mi powiesz, że szewc też bez butów chodzi, co?
– Jako lekarz medycyny mogę powiedzieć, że poza pewnym ryzykiem, jakie niesie ze sobą palenie, nikotyna jest ciekawym neurostymulatorem, który tym różni się od wielu innych, że nie powoduje halucynacji i innych zaburzeń, a niektóre z pozostałych zawartych w dymie tytoniowym substancji mogą pozytywnie wpływać na organizm, czasem niosąc ze sobą nawet efekty terapeutyczne. To jest hipoteza, która została już potwierdzona naukowo, ale poza wąską częścią środowiska medycznego niezbyt popularna. Powiedzmy, że jest ona niepoprawna politycznie. Poza tym – westchnęła – traktując palenie tytoniu jako zabieg medyczny, potwierdzamy, że powinien być on stosowany tylko w konkretnych przypadkach i do tego z zalecenia lekarza. Lepiej więc zostawmy to tak, jak jest…
Wydmuc***ąc chmurę dymu podeszła do mnie nago z papierosem między palcami. Po chwili podniosła go do ust. Ognik rozżarzył się czerwienią, gdy patrzyła mi wprost w oczy. Zaciągając się głęboko, znowu z przewrotnym uśmieszkiem spuściła wzrok na moje krocze podczas, gdy kłąb dymu wewnątrz jej ledwie przymkniętych ust znów wywijał kozła. Moja włócznia zdawała się ponownie osiągać stan gotowości bojowej.
– A poza tym widzę, że moja zabawa dymkiem na swój pokręcony sposób dla ciebie też jest powodem sporej frajdy. No co, nie? Wydmuchała dym w stronę wywietrznika wentylacji.
– Jeśli chcesz dokończyć tego papierosa, to lepiej w tej chwili wyjdź – z żartobliwą zawziętością rzuciłem ręcznik w jej stronę, by ją przegonić. Poczułem lekkie zawstydzenie, jakie odczuwa chyba każdy fetyszysta, gdy ktoś odkryje jego fetysz, jego tajemnicę… dziwactwo…

Scroll to Top