Przekleństwo Ekstazy cz. 8a

Nad mokrą glebą unosiła się mgła. Dokoła rosła w kępach trawa, gdzieniegdzie potworzyły się większe i mniejsze kałuże. Widoczność sięgała kilkunastu metrów, a dalej z mlecznobiałą zawiesiną kontrastowały tylko niewyraźne rysy rzadko rosnących drzew. Powietrze pachniało gnijącymi roślinami, padliną i wilgocią. Najbardziej parszywe miejsce na całym Zachodzie- Moczary Śmierci. Wbijały się klinem między Rimon i Narod, w najwęższym miejscu wędrowiec miał do przebycia kilkanaście kilometrów niepewnymi szlakami o wątpliwym bezpieczeństwie. Pas ten ciągnął się z północy na południe. Zaczynały się na mroźnych pustkowiach lodowego królestwa Buterii, kończyły zaś w miejscu, gdzie Rimia wpadała do Verfy. Wschodni i zachodni kraniec stanowiły dwa brukowane trakty najeżone posterunkami i strażnicami rimońskimi tudzież narodańskimi, zależnie od strony moczar. Rimon znajdował się na zachodzie, Narod na wschodzie.

Rzadko i nielicznie przez te niegościnne tereny przedzierały się wycieczki to jednej, to drugiej strony. Przeważnie kończyło się to spaleniem jednej strażnicy przeciwnika i powrotem do ojczyzny; nierzadko jednak oddział podjazdowy kończył nabity na pal co do głowy, gdy trafił po drodze na wcale liczny patrol na trakcie. Taktyka wojny podjazdowej nie dawała żadnych wymiernych korzyści. Nawet, gdy Rimon i Narod znajdowały się w stanie pokoju, porywczy dowódcy przygranicznych placówek decydowali się sprawdzić czujność drugiej strony. Z różnym skutkiem, ale próbowali. Oba państwa już dawno przestały incydenty na pograniczu traktować jako casus belli. Najazdów było dużo i często, ale mniej więcej po równo, więc zasadność prowadzenia regularnej wojny była wątpliwa.

Może i nikogo nie zainteresuje ten wstęp, ale pozwala on wyobrazić sobie, jak musiał się czuć Oron na czele takiej wycieczki. Był zły na Efellasa jak cholera. Chociaż z drugiej strony prosił go o trudną i uciążliwą misję. Pragnął dla Ryheli jak najlepiej, dlatego ją zostawił, a sam rzucił się w objęcia śmierci. Zimna i cierpliwa kochanka do tej pory uciekała przed nim, ale tym razem miał zamiar ją dogonić i dokonać żywota. Złość Orona nie miała więc przyczyny w rozkazie. Raczej w wykonaniu. Dostał dziewiętnastkę konowałów i świeżaków, typków spod ciemnej gwiazdy jednocześnie gówno się znających na walce bronią białą dłuższą niż sztylet wysunięty z rękawa i wbity zdradziecko w plecy ofiary. Krótko mówiąc: legionistów chędożonych od siedmiu boleści. Z tym oto oddziałem dzielny, cny, zasłużony, przeklęty i nieszczęśliwy Oron Półork miał zniszczyć pas umocnień wroga z północy na południe; tyle ile zdąży, zanim wybiją mu cały oddział z nim włącznie. Absurdalność rozkazu omal nie powodowała w nim histerycznego śmiechu.

—– —– —– —–

Tego samego późnego popołudnia Rychela spożywała wieczerzę z królem. Byli w jego prywatnych komnatach. Izba nie była wielka, a jej środek zajmował prostokątny stół z dostawionymi dwunastoma krzesłami- po pięć na dłuższy bok i po jednym na każdy kraniec. Na kamiennych ścianach wisiały gobeliny z wizerunkami ośmiu poprzedników Efellasa. Posadzka również była naga, z tym, że pod stołem i krzesłami zalegał zrobiony na wymiar dywan z drogich południowych włókien. W kątach stały wysokie świeczniki, każdy zakończony zielonym, płonącym woskowym walcem . Dodatkowy świecznik, tylko trzyramienny, stał pośrodku stołu. Każde z małżonków miało przed sobą złote puchar, talerz i sztućce. Na stół podano pieczoną gęś, multum owoców i gotowanych warzyw, po tuzin gotowanych na twardo i miękko jaj kurzych, przepiórczych i bażancich. Każde miało własny dzbanek z czerwonym winem. Obsługiwali się sami. Kolacje zawsze jadali skromne (jak na możliwości kuchmistrza), a parobków nie zajmowali usługiwaniem. Rychela była tego wieczora ubrana jak często przy kolacji. Jak wtedy, gdy ma ochotę na seks po wieczerzy. Nie miała na sobie bielizny, jedynie na wpół prześwitującą lazurową tunikę.

Jej wdzięki prezentowały się przez materiał niczym poranny widok z okna przez moskitierę. Piersi z wiśniowymi kółeczkami o kształcie małej monety. W środku każdego pomarszczony, miękki sutek. Suknia była bez rękawów, a ramiączka zapinane były na dwie srebrne spinki w kształcie herbu Buterii, czyli tarcza, a na niej biały niedźwiedź walczący ze śnieżnym wilkiem. Efellas miał już pewne wyobrażenia co do dzisiejszego wieczora. Gdy odepnie te spinki, tunika opadnie z królowej niczym jesienny liść po nagłym podmuchu wiatru. I będzie jego.

Rychela starała się zachować pozory dobrego humoru. Śmiała się z anegdotek i dowcipów męża, a wstając, by nałożyć sobie jedzenia leżącego poza jej zasięgiem, poruszała się maksymalnie kobieco, prężąc się i kołysząc biodrami. W głębi serca martwiła się jednak o Orona. Nie otrzymała od niego żadnej wiadomości od ponad kwartału. Nawet jeśli składał raporty, to Efellas jej o tym nie mówił.

Miała ochotę na przepiórcze jajko, które leżało w misie na stole po stronie króla. Wstała więc, przeciągając się, by napiąć i pociągnąć ku górze piersi. Dobijała trzydziestki, co niestety niekorzystnie odbijało się na stanie jej skarbów. Kątem oka obserwowała gapiącego się na nią mężczyznę. Wzięła swój talerz i ruszyła w stronę Efellasa, stawiając stopy na niewidzialnej linii prostej, co zwiększało tylko apetyczność kołyszących się przy każdym kroku bioder. Stanęła lewym bokiem do męża. Pochylając się do przodu i wyciągając lewą rękę po jajo, pozwoliła mu delektować się widokiem zwisających pionowo w dół i bujających się piersi.

Król nie wytrzymał tego widoku. Zerwał się i stanął za nią, przygniatając ją swymi biodrami do stołu. Ciężki, stabilny mebel ani drgnął. Położył dłonie na jej ramionach i gwałtownie zerwał spinki. Materiał puścił, sukienka zsunęła się w dół. A co tam, ma jeszcze dziesiątki takich. Oderwał od niej biodra, by tunika opadła na posadzkę. Chwycił jej dłonie w swoje i przygwoździł do stołu, rozchylając tym samym ramiona partnerki. Oparł się torsem o jej nagie, idealne plecy.
– Pragnę cię bardziej, niż kiedykolwiek. -wyszeptał jej do ucha- Jesteś najpiękniejsza…

Rychela zaczęła wiercić biodrami, aż poczuła twarde przyrodzenie pod materiałem spodni Efellasa.
– Jesteś dla mnie wszystkim… Masz tak cudowne ciało. Stworzone do kochania.

Jego dłonie przestały przygniatać jej dłonie do stołu, a następnie powoli ruszył w górę, gładząc skórę nadgarstków i przedramion. Jednocześnie jego usta zamknęły się na lewym uchu oblubienicy. Ssał je, gładził językiem wzdłuż małżowiny, zaglądał jego czubkiem do środka, a na końcu przygryzł zwisający płatek i zaczął się nim bawić. Z ust Rycheli wydobył się cichy jęk. Uwielbiała jego pieszczoty. Musiała przyznać, że na ustnej i ręcznej robótce Efellas znał się nie gorzej, niż Oron na sednie sprawy. Nikt nie znał tak dobrze erotycznej mapy jej ciała, jak własny mąż. Gdy usta króla zabrały się za drugie uszko, jego dłonie zakończyły wędrówkę po rękach ukochanej i spoczęły pod pachami, przylegając do skóry na bokach jej klatki piersiowej.

—– —– —– —–

Dwudziestu jeźdźców jechało w zwartym szyku, pięciu z przodu, a pozostali w trzech równych rzędach za nimi. Starali się zachowywać możliwie najciszej, więc tuż przed wyjazdem ubrali kopyta wierzchowców w lniane pokrowce wypchane strzępami materiału. Przebyli już nie niepokojeni ponad połowę drogi; za kilka minut mgła zacznie się rozrzedzać i widoczność powinna się polepszyć. Nikt się nie odzywał; nikt nie prowokował dyskusji o kobietach, światopoglądach, nawet na przełożonego Orona nie narzekali.

Ich milczenie nie było spowodowane żelazną dyscypliną (pojęcie im nieznane). Bali się. Do tej pory nigdy nie wstąpili na Moczary głębiej, niż na kilkanaście metrów, i dłużej, niż na pięć minut. Wesoła i rubaszna zawsze kompania teraz zwiesiła głowy i podążyła milcząco za przywódcą.

Grobową ciszę panującą dokoła zmącił metaliczny szczęk oręża. Oron zatrzymał się i uniósł prawicę z otwartą dłonią. Reszta stanęła posłusznie i bezgłośnie.

Odgłosy dochodziły z prawej strony. Nie widzieli drugiego oddziału (bo na pewno była to więcej, niż jedna osoba). Słyszeli jedynie pobrzękiwanie i rzucane na wiatr przekleństwa po narodańsku. Kierunek, z którego nadchodzili, to południowy wschód.
– Chyba będziemy musieli zmienić plany i wpierw zaatakować ten oddział. -wyszeptał Oron.
– A rozkazy? -zaoponował żołnierz po jego prawej.
– Chrzanić rozkazy. To Narodańczycy, trzeba im przetrzepać skórę. Chcecie wrócić do spalonej bazy?

Odpowiedziała mu cisza. Nie wierzyli, że wrócą żywi z eskapady na drugą stronę Moczar Śmierci.
– Róbcie, co chcecie. Ja okrążę ich i zaatakuję.
– W takim razie staniesz się renegatem. -zagroził mu jeden z podkomendnych- Zostawisz oddział bez dowódcy.
– Mam w dupie wasz oddział. Nie chcę, by tamta banda zobaczyła choćby źdźbło trawy na zachodnim krańcu Moczar.
– Ja zostaję z tobą. -stwierdził młody żołnierz po jego prawej. Poparło go jeszcze siedemnastu tak, że oponent został sam.
– Chyba nie mam wyboru. -wymamrotał i ruszył za resztą.

Oddział początkowo nie zmieniał kursu. Podróżowali pod wiatr, stąd mogli usłyszeć przeciwników odpowiednio wcześnie. Gdy odgłosy zaczęły dochodzić wyraźnie z prawej strony, zatoczyli duży półokrąg, by po kilkunastu minutach znaleźć się za Narodańczykami.
– Teraz albo nigdy. -zdecydował Oron- Za kwadrans skończą się moczary.

Oddział zrazu niepewnie, lecz coraz wyraźniej przechodził w galop. Po minucie ustawieni w prostokąt jeźdźcy rozszerzyli szyk, jadąc w dwóch rzędach. Na polecenie Orona skrzydła wysunęły się do przodu. Półork jechał ostatni, ale i tak tylko dwie długości konia za jeźdźcami po bokach.

W końcu ponownie usłyszeli szczęk oręża i głośne krzyki. W każdej z mgły mógł wyłonić się przygotowany na ich przybycie oddział z Narodu. I w końcu się pojawił. Zanim fala konnych zderzyła się z piechurami, Oron doliczył się dwóch tuzinów piechurów i dziesięciu łuczników. Pierwsi uzbrojeni byli w długie jednoręczne miecze, w lewej ręce dzierżyli duże, prostokątne tarcze. Ustawili się w dwóch liniach (akurat na szerokość szarżującej jazdy), wbili tarcze w ziemię i wysunęli miecze przez szczeliny między nimi. Łucznicy tymczasem stali kilkanaście metrów za nimi i szyli ze strzał; celowanie utrudniała gęsta mgła.

Mimo tego przed dotarciem do celu oddział stracił dwóch członków, pozostali w pełnym pędzie wbili się w blokującą piechotę. Rozległy się krzyki ludzi i kwiki koni, gdy trójka zwierząt padła pod ciosami mieczy. Pozbawieni wierzchowców jeźdźcy chwycili za miecze i rzucili się na przeciwników. Pozostali po sforsowaniu linii obrony przeciwnika kłuli, cięli i rąbali mieczami, gdzie popadnie. Druga seria z łuków uszczupliła oddział o połowę. W tym czasie padło zaledwie dwóch piechurów. Także trójka walczących pieszo wyzionęła już ducha, nie mając szans przeciw przeważającym liczebnie i schowanym za tarczami przeciwnikom.

Na polu bitwy nie było Orona. Będąc ostatnim w oddziale przed finałowym momentem odłączył się od reszty i zataczając łuk, wyłonił się nagle z mgły i schylając się w siodle, przejechał znienacka za stojącymi w linii łucznikami i ściął całą dziesiątkę za jednym zamachem. Nie przestając pędzić wjechał w tył piechurów, czyniąc spustoszenie mieczem i kopytami Jasefela. Teraz walka się wyrównała, chociaż wrogowie mieli dwukrotną przewagę. Sukcesywnie byli jednak wycinani, chociaż bronili się ponad pół godziny, stanąwszy resztą w kręgu plecami do siebie i atakując zaciekle napierających ze wszystkich stron.

Gdy już walka dobiegła końca, Oron mógł podliczyć straty. Pozostało mu zaledwie pięciu podkomendnych, padło dziesięciu, pozostali byli zbyt ciężko ranni, by ustać na nogach. Stracili osiem koni.

—– —– —– —–

Podczas obdarzania prawego uszka Rycheli wyrafinowanymi pieszczotami oralnymi ręce Efellasa badały jej skórę pod pachami. Była delikatna i gładka, bez minimalnych choćby śladów owłosienia. Musiała stosować idealną depilację. Delektował się kontaktem z tym jakże intymnym i zarazem kłopotliwym w przypadku wielu kobiet miejscem. Gdy już się nacieszył boskością tego miejsca, jego dłonie podążyły w dół. Robiły to jednak tak niespiesznie i tak delikatnie, że każde muśnięcie jedwabistej skóry przez dzierżące władzę dłonie powodowało dreszcze u skupionej na doznawaniu rozkoszy królowej. Opuszki ledwie stykały się z uciekającym w czasie wydechu ciałem i same uciekały podczas wdechu, by go nie uciskać. Gdy minęły już piersi, podążyły ku sobie i na moment spotkały się obie dłonie. W mgnieniu oka jednak rozdzieliły się i zaczęły zataczać po brzuszku oblubienicy większe i mniejsze okręgi. Palce to głaskały, to masowały, to muskały, to szczypały, to znów delikatnie drapały drgającą pod każdym dotykiem skórę. Cała ta wędrówka trwała niemal pięć minut, w czasie których usta Efellasa zdążyły zmienić obiekt pożądania. Król wtulił twarz w sięgające za ramiona blond pukle, rozgarniając je nosem i wyciągniętym językiem, aż nie dobrał się do karku, na którym zaczął pieścić miejsca, gdzie wyraźnie rysowały się kręgi. Pachniała różanym olejkiem do kąpieli, tak jak lubił. Czubkiem języka podążał od potylicy kilka centymetrów w dół, a potem wracał i tak bez przerwy. Kreślił przy tym zygzaki, poruszając się rowkami wyraźnie znaczonymi przez koniec jednego kręgu i początek następnego.

Rychela czuła w sobie wzbierające pożądanie i kumulującą się rozkosz. Soczki wypływały leniwie na zewnątrz przez nabrzmiałe i lekko rozchylone wargi, pieszcząc po drodze delikatne płatki rozpalonej kobiecości. Napierała biodrami na męskość męża, jednak uwięziony fallus nie mógł dać jej rozkoszy, którą pragnęła.

Mężczyzna w ogóle się nie spieszył. Chaotycznie zataczające kręgi dłonie kontynuowały swoją pracę, a usta przesunęły się na ramię królowej. Obnażone zęby zacisnęły się na skórze pokrytej drobną gęsią skórką. Zaczął ssać to miejsce, aż z jego ukochanej z głośnym jękiem nie uszło powietrze. Wtedy oderwał od niej usta. Język rozpoczął wędrówkę, meandrując po całej powierzchni lewego barku Rycheli. Szorstki i wilgotny narząd nawilżał każde napotkane miejsce. Lewe ramię i łopatka, później rozkoszne wgłębienie kręgosłupa biegnące środkiem pleców, w końcu prawe łopatka i ramię.

Dłonie znudziły się wypieszczonym brzuszkiem i znienacka ujęły od dołu piersi. Zaskoczona tym Rychela wzdrygnęła się. Opuszki palców wskazujących zaczęły zataczać okręgi zwężające się stopniowo ku sutkom. Gdy już dotarły do aureolek, przestały zmniejszać dystans do sterczących końcówek. Krążyły dokoła nich, nie dotykając ani razu. Pieszczona kobieta była u kresu sił, chociaż w zasadzie nie zaszło jeszcze nic konkretnego. Efellas nie miał jednak zamiaru tak szybko kończyć. Przesunął dłonie na jej ramiona i jednocześnie przywarł ustami do karku połowicy. Zaczął powoli przesuwać się w dół- językiem wzdłuż linii kręgosłupa, dłońmi po rękach, aż na biodra. Podróż zakończył, gdy minął krzyż Rycheli i klęcząc, wtulał usta w twardy i gładki trójkącik, gdzie zaczynały się pośladki. Rozpoczął masaż kości ogonowej, jednocześnie schodząc dłońmi ku łonu Rycheli. W napięciu oczekiwała tej chwili, aż wstrzymała na dłuższą chwilę oddech. Ręce nie dały jej jednak jeszcze rozkoszy, jedynie przemknęły po pachwinach, nie trącając nawet rozgrzanej muszelki. Zaraz jedna z nich uciekła i chwyciła za pośladek, a druga cofnęła się na wzgórek łonowy. Lewa dłoń, spoczywając na półdupku królowej, chwilę go pomasowała i wyściskała, a po tym schowała się między udami Rycheli. Poczuła palce gładzące malutką przestrzeń między jej szparką a ciaśniejszą dziurką, co wywołało u niej mrowienie z rozkoszy. Jednocześnie druga ręka zaczęła głaskać łono. Schodziła też niżej, rozchylając palce przemykała po obu stronach szparki i wracała na swoje dawne miejsce, wcierając w nie zgromadzone w niemałych ilościach soczki.
– Och! Tak! Jeszcze chwilę! Tak! Nie przestawaj! Ooooch!

Wypięła tyłeczek, aż zabolały ją plecy, wygięła się w taki łuk, że profil od karku do bioder przypominał ćwierć okręgu. Opierała się obiema dłońmi na stole, drżąc z uniesienia i jęcząc z rozkoszy, jednocześnie wiercąc tyłeczkiem ze zniecierpliwienia. Wprawne dłonie i język Efellasa doprowadzały ją na nieziemskie wyżyny spełnienia. Kilkudziesięciominutowa praca nad jej nieraz oryginalnymi strefami erogennymi pozwoliła osiągnąć jej orgazm bez nawet lekkiego muśnięcia sutków i łechtaczki.

Wszystkie dotychczas pobudzone i do tej pory nie pobudzone elementy jej ciała zaczęły wysyłać silne i przyjemne sygnały. Sutki zapłonęły żywym ogniem, paląc wszystkie inne orgastyczne impulsy na swojej drodze. W podbrzuszu jeden skurcz gonił drugi, w gardle plątały się ze sobą wszystkie dźwięki i z ust płynęła cała symfonia najwyższych dźwięków, jakie była w stanie z siebie wydobyć. Niczym wprawny kochanek zaczęła poruszać biodrami, wyrywając się wciąż pieszczącemu ją Efellasowi. Dzikim jękom towarzyszyły skurcze wszystkich mięśni ciała, a na podłogę spadło kilka sporych porcji wydzielonych soczków. Z kącików ust zaczęła sączyć się ślina, a po kilku sekundach ugięły się pod nią nogi. Gdyby nie stół i asekuracja króla, niemal na pewno padłaby na podłogę, wierzgając i krzycząc z rozkoszy.

Scroll to Top