Pusta sala

W centrum miasta znajdował się wysoki budynek z cegły. Dotarliśmy tam o umówionej godzinie. Strażnik obejrzał moje dokumenty. Badawczo przyjrzał się naszej dwójce. Wystarczyło powołać się na odpowiednią osobę i drzwi stanęły otworem.
– Wie pani, którędy..?
– Tak, wiem. Dziękuję.
Spojrzał mi w oczy, gdy mijałam go w drzwiach. Szybko przeniósł wzrok na towarzyszącego mi mężczyznę. Uśmiech, jakby odbity w krzywym zwierciadle grymas, pojawił się na jego twarzy. Drwina drgała w kącikach ust, nie hamował pogardy. Pozwalał sobie na zbyt wiele. Mój towarzysz nagle podniósł głowę. Ich oczy spotkały się… Strażnik zachłysnął się wdychanym powietrzem.

Nie widział uśmiechu, który rozświetlił moją twarz. Widział tylko sylwetkę oddalającej się kobiety. I mężczyznę podążającego w ślad za nią. Słyszał rytmiczny stukot obcasów na kamiennej posadzce. I własne dudniące serce.

W takie oczy trzeba umieć patrzeć.

***

Wspinaliśmy się po schodach. Winda nie docierała tak wysoko. Dawno minęliśmy już gwar ludzi, wezwanych tu z miliona ważnych powodów. Minęliśmy ich nerwowe szepty, sprawy, procesy. W tym miejscu panowała cisza.

Wreszcie stanęliśmy na najwyższym piętrze. Przed nami rozciągał się długi, ciemny korytarz. Chciałam jak najszybciej znaleźć się na miejscu. W głębi korytarza rozpoznawałam właściwe drzwi. Powoli. Wiedziałam, że wystawiam na próbę nie tylko własną cierpliwość. Ruszyłam pierwsza, starając się, by rytm kroków zrównał się z rytmem oddechu. Wiedziałam, że mimo zakazu, on patrzy. Na wysokie szpilki, na nogi okryte mgłą pończoch. Wiedziałam, że pionowa linia szwu prowadzi jego wzrok wyżej, ku pośladkom opiętym czarną spódnicą. Czułam, że płynie kołysany ruchem moich bioder.

Nagle stanęłam i odwróciłam się w jego stronę. Opuścił wzrok.
– To tutaj – powiedziałam.

Jedno krótkie, pytające spojrzenie. Przytaknęłam. Wziął ode mnie klucz. Nieczęsto otwierany zamek zgrzytnął. Mężczyzna wyjął klucz, cofnął się o krok. Czekał.

– Oddaj to – wyciągnęłam rękę. Kładąc metalowy przedmiot dotknął czubkami palców moją skórę. – Uważaj! – padło ostrzeżenie. Skłonił głowę. Czekał.

Podeszłam, dłoń położyłam na zimnej klamce. Wzięłam głęboki oddech i pchnęłam ciężkie drzwi.

Uderzył mnie zapach – mieszanina kurzu i nagrzanych kamieni. Sala wypełniona była światłem, od którego odwykły oczy w mrocznym korytarzu. Promienie słońca wpadały przez wysokie okna, drobinki kurzu wirowały w świetle. Pomieszczenie było przestronne i puste. Belkowanie sufitu, podtrzymywane było gdzieniegdzie przez kamienne filary. Dotknęłam dłonią posadzkę. Była ciepła. Spojrzałam na czekającego wciąż na korytarzu mężczyznę.

– Wejdź. Możesz się rozgościć – powiedziałam.

Przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi. Zaczął rozglądać się wokoło, mrużąc przyzwyczajające się do światła oczy. Podeszłam do okna. Zza krat widziałam przejeżdżające w dole samochody, przechodzących ludzi. Byliśmy tak blisko toczącego się normalnym torem życia. Tak daleko zarazem.

Chciałam poczuć, gdzie jestem. Wejście, schody, korytarz, drzwi… Coraz wyżej, coraz głębiej… Budziło się we mnie to uczucie. Na co dzień będące jedynie szeptem, tłem, dźwiękiem tambury w grającej we mnie radze. Na co dzień umiałam go nie słyszeć, zagłuszyć szumem myśli. Ale wiedziałam, że jest.

Tutaj było cicho.

A on?

Patrzył. Znał mnie taką. Skupioną, odległą, wzbierającą. Wiedział, że nie powinien przekroczyć granicy, że nie ma prawa choćby krańcem rzęsy wedrzeć się w to, co kłębi się wokół jak dym, duszący, aromatyczny, gęsty. On pamiętał konsekwencje. Gniew, wylewający się jak płyn z nieoszlifowanej kryształowej karafki, nieomal bez kontroli, gdy wytrącona z równowagi automatycznie walczyłam z intruzem. Czekał. Wiedział, że za moment po niego sięgnę.

– Podoba ci się tutaj? – zapytałam wreszcie.
– Pani, wiesz przecież, że tak… że wszędzie… – byłoby tych słów więcej, gdybym nie ucięła ich machnięciem ręki.
– Cicho. Rozejrzyj się lepiej dookoła – skinieniem wskazałam na drugi koniec sali. Odwrócił się w tamtym kierunku, przystanął. Spojrzał pytająco.
– Proszę. – przytaknęłam.
Ruszył, by po kilku krokach zwolnić, w końcu stanąć. Z zaskoczeniem, ale i z zadowoleniem malującym się na twarzy. Wiedziałam, jaki obraz wprawił go w taki stan. Za ostatnią parą filarów sala łączyła się z mniejszym, pozbawionym okien pomieszczeniem, tworzącym przestronną wnękę. Tam na podłodze leżała czarna mata. Z kranu nad umywalką w rogu kapała woda. Na ścianach wisiały mile łechcące wyobraźnię zabawki. Palcat, rzemienny bat, kajdanki i łańcuchy zakończone kłódkami. W głębi stało biurko, krzesło i lampa. Uśmiechnęłam się do wspomnień zasłyszanych opowieści. O przywoływaniu ducha tego miejsca. Podniecająca wizja przesłuchań… Zapach nikotyny i spoconej skóry… Widziałam, jak mój towarzysz oddaje się marzeniom, miejsce przyciągało.
– Stój – zatrzymałam jego ruch.
– Rozbierz się.
Nie odwracając głowy, powoli pozbywał się kolejnych ubrań. Odkładał je starannie złożone. Kiedy stanęłam obok, był już nagi.

– Podaj mi rękę – poprowadziłam. Zatrzymał się w miejscu, gdzie łączyły się pomieszczenia. Po bokach, nad podłogą i ponad głową wystawały ze ściany metalowe okręgi. Delikatnie dotknął jednego z nich, gdy na rękę zapinałam skórzaną opaskę. Przewlekałam łańcuch przez uchwyty. Zatrzaskując kolejne kłódki czułam coraz intensywniejsze skupienie. Patrzył na moje dłonie, operujące wokół jego nadgarstków i kostek. Klucz, który zwiesiłam mu na szyi musiał zdawać się niezwykle ciężki… Ale i tak nie hamował przyśpieszonego bicia serca.

Na tle okien jego sylwetka była ciemnym kontrastem. Rozszerzone nogi, rozpostarte ręce. Łańcuchy dawały mu tylko tyle swobody, że mógł poruszyć się niewiele w przód lub w tył. Sięgnęłam po wiszący na ścianie bat i stanęłam tak, by widzieć twarz.
– Posłuchaj mnie teraz. Żadnych niepotrzebnych dźwięków. I tak nikt cię nie usłyszy…A ja cenię sobie ciszę. Odpowiadasz na pytania. Poza tym – milczysz. Do granic… Milczysz. Rozumiesz?
– Tak, Pani.
Okrążyłam jego ciało, gładząc skórę rzemienną wiązką. Światło padało na pośladki i plecy. Drżały mięśnie, gdy delikatnie kreśliłam linię kręgosłupa. Wygięło go w łuk, kiedy dosięgły pierwsze uderzenia.
– Aż tak…? Nie wierzę. Nie uchylaj się. Trwasz! Milcz!
Skinął głową i już jej nie podniósł. Tylko żebra unosiły się coraz szerzej. Zwalniałam, gdy podrywało go w górę. Napawałam się ruchem i pozostawianymi śladami.

Po chwili, w imponującym przesileniu, mężczyzna wyprostował się… Nie trzeba było więcej.

Zaskoczyło mnie, w jaki sposób bat odcisnął się na twarzy. Cienie pod oczami i krople potu nad górną wargą prosiły o pieszczotę. Ujęłam jego brodę, przytuliłam policzek do skroni.
– Jestem tu… – oddechem uspokajałam napięte mięśnie. Składał ciężar w mojej dłoni, uwalniał głos westchnieniem. Garnął się ku bliskości, którą… jednym ruchem odepchnęłam tuż sprzed jego nosa. Zdumienie i smutek zagrały w urwanym jęku. Uderzenie w twarz przywróciło układ sił. Nim się obejrzał… końcówka palcata okrążała jego sutki.
– Porozmawiajmy… – powiedziałam z uśmiechem.

Mierzyłam wzrokiem obnażone ciało. Obrysowywałam kształt mięśni, oplatałam drapiącym dotykiem. Zahaczałam o kołyszący się członek. Niewolny, jak odrętwiały, patrzył na moją zabawę.
– Imię? – zaskoczony, nie zdążył z odpowiedzią.
– Imię?! – zadany raz wywołał pożądany skutek.
– Kamień – odpowiedział cicho.
– Imię? – zapiekło kolejny raz.
– Kamień. – powiedział.
– Imię? – spokojny głos był odwrotnością wzmożonego bólu.
– Yhh.. Kamień! – padło przez zaciśnięte szczęki.
– Imię?! – mój podniesiony głos…
– Nie wiem!!! – wykrzyczał.
– Dobrze… – szeptem wymówione słowo zwisło wśród dzwoniącej ciszy. Pocałunkami okrywałam czerwieniejące pręgi na brzuchu, udach…
– Widzisz… tak trzeba, tak właśnie… Oddawać bez przeszkód… Bez myśli… – urwane zdania dopowiadały usta na jego skórze. Spowijał mnie zapach, chciałam go wchłaniać… Jeszcze nie teraz… Już dosyć!

Wstałam i odwróciłam się. Gdzie też…? Tak! W szufladzie biurka znalazłam obrożę, obok niej – smycz. Te same, które kiedyś z takim przejęciem zakładałam na jego piegowatą szyję. Zostawione tu, zgodnie z moimi instrukcjami – to miejsce miało swoją klasę.

Wiedziałam, że się ucieszy. Surowym wyrazem twarzy zganiłam nadmierną wesołość. Zachował powagę, chociaż pewnie widział iskierki zadowolenia w moich oczach. Zawsze lubiłam ten moment…. Zdjęłam klucz wiszący na jego szyi, wsunęłam sobie za bluzkę. Okalałam obrożą szyję. Prosty, czarny pasek wcinał się w jasną skórę, ciasno wchodził w metalową klamrę. Wyrównałam brzegi, chwyciłam smycz. Szarpnięciem przybliżyłam jego twarz.
– Znowu jesteś mój! – potwierdziłam oczywiste – …a jeśli chcesz się przejść, musisz znaleźć klucz – dodałam.
Wtulił twarz w zagłębienie dekoltu i zębami chwycił rzemień. Piersi zareagowały na bliskość. Gdyby ugryzł, nie opanowałabym się… Przywiązałam smycz do uchwytu w ścianie. Odebrałam klucz i po kolei otwierałam kłódki. Najpierw kostki, potem nadgarstki. Odpinałam kajdany, odkładałam łańcuchy.
– Na kolana! – rzuciłam.

Wiodłam go za sobą, opadł na czworaka. Wcześniej nie widziałam w takich zabawach sensu, ale teraz poznawałam jego ciało – potrzebował ruchu.
– Idziesz przy nodze. Porządnie!
Pierwsze kroki były niezgrabne, spętane stężeniem mięśni. Następne – coraz swobodniejsze i sprawne. Patrzyłam na niego z przyjemnością…

Przeszliśmy pół sali. Kucnęłam.
– Mój… taki piękny… posłuszny… – głaskałam jego głowę i plecy. Położyłam dłoń na brzuchu, powierzchnia opadała i podnosiła się. Stopniowo zwiększałam nacisk – świadomy dotykiem oddech pogłębiał się.
– Teraz, piesku…wystaw język – spełnił polecenie.
– Wiesz, jak dyszy pies? – popatrzył zdziwiony.
– Dyszy. Pies. No! Próbuj… – zastanowił się chwilę.
– No, dalej! – chciałam przemóc niezdecydowanie. Ale musiał zrobić to sam. Domyślałam się, co chodzi mu po głowie. Mój nakaz wydawał mu się głupi… a co najmniej niezręczny.
– Już! Chcę to usłyszeć! – ponaglałam.
W końcu zaczął dyszeć. Niby wykonywał zadanie, ale brakowało przekonania…
– Nie tak! – zatrzymałam go.
– Przestań o tym myśleć! Po prostu to zrób! – byłam o krok od zdenerwowania.
Zirytowany, zmarszczył brwi. Nienawidziłam tego grymasu. Zmusiłam, by spojrzał na mnie.
– Jeśli ci się nie podoba, to wiesz którędy wyjść!
Wyjęłam z kieszeni klucze i rzuciłam je w kierunku drzwi. Sunęły po posadzce z przykrym zgrzytem.
– Jesteś tu ze mną, albo nie ma cię wcale! – warknęłam
– Tak – opuścił wzrok.
Kierowało nim oddanie, czy tylko ciekawość? Tak pragnęłam, żeby chciał po prostu być… Nie mogłam pozwolić sobie, na wątpliwość… Dalej!
– Jeszcze raz! – ponowił próbę. Efekt był niewiele lepszy, ale musiałam kontynuować…
– Cisza! Teraz posłuchaj. Czujesz, skąd wydobywasz głos? – położyłam dłoń na jego krtani.
– Chcę, żebyś przemieścił to wrażenie niżej, aż do brzucha – dotykałam przepony.
– Skup się! Dyszysz i schodzisz w sobie coraz głębiej. Rozumiesz? – nie widziałam tego…
– Po prostu to zrób! – to był jedyny sposób.
Cisza i skupienie. Dogłębne wyczekiwanie. Zaciskałam pięści. Tylko mi uwierz… Tylko zaufaj…
Usłyszałam ciężki oddech, nabierający powoli mocy… Właśnie tak! Jeszcze! Angażował kolejne partie ciała. Czułam jego koncentrację i słyszałam jak dosięga miejsca, w którym rodził się przemożny, uwolniony dźwięk! Tak! Chciałam śmiać się w głos, ale stałam urzeczona. Przypatrywałam się twarzy, z której znikła niepewność. Chyba sam był zaskoczony sobą. Bawił się własnym ciałem jak dziecko zabawką, w której odnalazło nowe możliwości.

Byłam szczęśliwa… I zmęczona.

Podeszłam do umywalki, odkręciłam kran. Obmyłam dłonie. Nabrałam wody i wypiłam kilka łyków. Przyglądał się. Miał spierzchnięte wargi.
– Spragniony?
– Nie, Pani.
– Przecież widzę.
– To tylko ciało, Pani.
– Myślisz, że cokolwiek innego się liczy…?
Zabolało. Znałam ten słaby punkt. Tak się szczycił tym, co poza ciałem – inteligencja, wrażliwość. Chciał ofiarować coś, co uważał za cenne, a ja sprowadzałam go do roli przedmiotu, a właściwie… żywego mięsa, rzuconego mi na pożarcie. Widziałam jak bije się z myślami. Myślami, które, swoją mądrością, często wprawiały mnie w stan egoistycznej dumy – był przecież cenną własnością. Teraz widziałam również, że chce mu się pić. Bezwiednie odwracał głowę.
– Chodź tu! – pociągnęłam za smycz. Znowu nabrałam wody i przybliżyłam dłonie do jego ust. Spojrzał w górę, upewniając się. Krople przesączały się przez palce i spadały na posadzkę tuż obok moich stóp. Wypił tę niewielką porcję i zawahał się. Sięgnęłam po następną. Kiedy chciałam ją podać, płyn rozlał się po jego twarzy. Dotknęłam mokrą dłonią. Pocałował ostrożnie, potem coraz śmielej. Lizał i ssał moje palce. Na wysunięty z otwartych ust język, spadały pojedyncze krople, potem cienkie strugi. Spijał je z zamkniętymi oczami. Głowa tuż obok moich ud… Przygarnęłam go do siebie, on nie chcąc zmoczyć mojej spódnicy wcisnął się pod nią – podsunęła się do góry, odsłaniając koronkę i jasną skórę. Jeśli szukał wilgoci, był blisko… Poczułam zimno przytulonego policzka, zaraz potem ciepło oddechu i miękkość języka. Kiedy postawiłam nogę na jego plecach, otworzyłam mu drogę do źródła. Obdzielał pieszczotą, nie zważając na barierę materiału, który nasiąkał i coraz ściślej przylegał do ciała – potęgując doznania. Ręce kurczowo zaciskały się na brzegu umywalki. Powieki ciążyły…

Wrażenie spadania otworzyło mi oczy. Nie! Odepchnęłam go z całej siły. Nie spodziewał się. Zatrzymał się, półleżąc, rękami podparty z tyłu. Łapał oddech. Szybko wzięłam smycz i przywiązałam do najbliższego uchwytu.
– Ani się waż poruszyć..! – ledwo wybrzmiało przez zaciśnięte gardło…

Przysunęłam krzesło na środek pomieszczenia. Usiadłam. Poprawiłam włosy. Ubranie. Wdech. Wydech. Założyłam nogę na nogę. Ścisnęłam piersi, które dziwnie przestały mieścić się w miseczkach stanika. Opuszkiem palca wytarłam szminkę w kąciku ust. Przejechałam dłonią w dół szyi. Odpięłam kilka guzików – było mi duszno.
– No, nieźle… – uśmiechnęłam się do mężczyzny.
Schyliłam się by podciągnąć pończochy, dłonie prowadziłam powoli w górę, aż zniknęły pod krawędzią spódnicy. Odpinałam zapinki. Nagle wstałam i ściągnęłam wilgotne majtki. Rzucone, wylądowały obok niego. Poruszył się…
– Co powiedziałam? – zapytałam ostro. Popatrzył z wyrzutem, ale trwał nieruchomo. Usiadłam z powrotem. Palcami przemierzałam uda, delikatnie odsłaniając coraz więcej. Niby od niechcenia, rozpinałam kolejne guziki bluzki. Nachyliłam się, opierając łokcie o szeroko rozstawione nogi.
– Jesteś niesamowity… taki piękny, wiesz..? – powiedziałam.
– Mogłabym zostawić cię tutaj, zamkniętego, tylko dla mnie. Czekałbyś spokojnie, nasłuchiwał kroków na korytarzu… Przychodziłabym czasami… Może nawet częściej, jeśli byłbyś tego wart – wyprostowałam się.
– Byłbyś nago… zawsze… żebym widziała, jak się sprawujesz – zdejmowałam rozpiętą bluzkę.
– Padałbyś mi do stóp na powitanie, skamląc ze szczęścia – ubranie zsunęło się na posadzkę.
– Całował dłonie… Opowiadał sny…. – dotykałam piersi uwolnionych spod koronki.
– Płakał w samotności z tęsknoty… – wsunęłam dłonie pomiędzy uda.
– W końcu straciłbyś rachubę.., zapomniał ile już dni, czy tygodni… – zbliżała się leniwa nieświadomość…
– Zapomniał wszystko… Oprócz wiary, że przyjdę… – Teraz! Nadszedł czas… Zachwiałam się, wstając.

Przygładziłam ręką zmiętą spódnicę. Szłam po niego… Nogi drżały w kolanach. Czułam nabrzmienie ust, w oczach mgłę. Świadomość, że ta sama mgła zniewala mężczyznę, chroniła przed upadkiem.

Trwał na miejscu. Chłonął obrazy… Pożerał wzrokiem piersi, wpijał się w szyję. Widział, że balansuję na krawędzi. Myślał, że natarczywe spojrzenie wystarczy, by zepchnąć…? Wstał, gdy podeszłam. Uderzeniem w twarz wydawał się nie być zaskoczony. Czy był to ślad uśmiechu, gdy ponownie podniósł głowę? Kolejny policzek, tym razem mocny, nie zrobił na nim takiego wrażenia, jak czyhająca w zaciśniętych ustach złość. Chciał próby sił i powtórnego ustalenia hierarchii. Policzek piekł. Zapach podniecenia drażnił węch. Wabiła naga skóra. Stopniowo zmieniał się wyraz jego twarzy. Kiedy nerwowo przygryzł wargę – wiedziałam, że wygrywam.

Odwiązałam przymocowaną do ściany smycz. Owijałam łańcuch luźno wokół dłoni. Wsunęłam palec pomiędzy skórę szyi a obrożę.
– Należysz do mnie… – wyszeptałam prosto w jego usta.
Zanurzyłam dłoń w szorstkie włosy na torsie. Wbiłam paznokcie i przejechałam nimi w dół. Chwyciłam naprężony penis i ścisnęłam tuż u nasady żołędzi. Okrążałam paznokciem, kreśliłam linię przez środek. Schowałam go w dłoni, by gwałtownie odsłonić, maksymalnie naprężając skórę. Kilka zdecydowanych ruchów sprawiło, że błyszczał skroplonym napięciem. Przełknęłam napływającą do ust ślinę. Zebraną w dłoni smycz przybliżyłam do jego twarzy, pozwalając mu patrzeć jak ogniwo po ogniwie łańcuch spada. Przestrzeń pomiędzy nami wypełniło jedno słowo…
– Bierz!

Reakcja była natychmiastowa… Przywarł ustami do mojej szyi, pociągnął mocno za włosy i zmusił bym klęknęła wraz z nim. Drugą dłonią kierował ku sobie moje biodra, piersi przylgnęły do jego ciała. Całował ramiona, dekolt, twarz. Lizał powieki, szarpał płatki uszu. Trzymałam się jego barków, mocno wbijając paznokcie. Usta karmiły się sobą nawzajem. Przed kolejnym kęsem, spotkały się spojrzenia. Nie było miejsca na zwątpienie. Tylko jedno wielkie „tak”… Złapał mnie za kark. Czytałam nacisk i kierunek. Za moment, na kolanach, z wypiętym tyłkiem i przewrotnym błyskiem w oku, czekałam… krótko. Nachalne ręce szarpnęły w górę spódnicę. rozwarły pośladki. Krawędzią dłoni przeciął moje pożądanie, a kiedy zanurzył palce, zabrakło mi tchu. Za mało… Za mało… Otwierałam się na niego, w przeciągłym jęku zawierając pragnienie więcej…

Wyjął palce, a ja bezwładnie poruszyłam się, by znowu poczuć. Nie znalazłam ich, a w zamian – dumną i napierającą męskość. Wszedł we mnie mocno, aż usłyszałam swój krzyk. Pełna gorączki głowa opadała coraz niżej…

Odwróciłam się by spojrzeć na kochanka. Kątem oka dostrzegłam pot na skroniach, jego oczy były zamknięte. Trzymał w żelaznym uścisku moje biodra, klęczał – jedną nogę oparł na stopie. Zanurzał się we mnie głęboko. Dobijał do samego dna, na granicy bólu. Pozwalałam na to, uwielbiałam czuć siłę w sobie, penis ocierający się o ścianki pochwy, rozpychający sobie więcej miejsca, wypełniający kolejne zakamarki. Całe ciało poruszało się płynnie. Łańcuch smyczy uderzał w jego klatkę piersiową, i moje lędźwie. On był jak zwierzę zerwane z uwięzi, pędzące bez tchu naprzód, byle dalej, byle szybciej…

W głowie wirowała mi myśl, że jedno słowo, jeden gest mogły uciąć ten szaleńczy galop. Mogłam zmrozić wrzącą w żyłach krew. Zatrzymać go. Zaniechać. Zabić…

Mogłam? Niejasne przeczucie mówiło, że lepiej nie… O wiele lepiej… Nastroiłam go, by grał moją muzykę, wypuściłam w starannie obranym kierunku. Nie chciał i nie myślał nawet, by zboczyć z wyznaczonej drogi.

Dyszał. Wydychał kolejne hausty, przepona podnosiła się i opadała. Poruszał się skupiony na własnym wnętrzu, przepełnionym mocą i wdychanym całą piersią powietrzem. I moim – wilgotnym, gorącym, pulsującym wokół niego. Każdy kolejny ruch rodził się głęboko w środku, ożywiał mięśnie, promieniował przez skórę. Jego dłonie parzyły. Opuściłam nisko głowę, uniosłam wyżej biodra. Przedramiona położyłam na zimnej podłodze, oparłam o nie czoło, włosy w nieładzie zasłoniły twarz. On przeniósł jedną dłoń na mój brzuch, podtrzymywał tuż poniżej pępka. Czułam, że mógłby mnie unieść i tak pieprzyć, jakby w stanie nieważkości, kilka centymetrów nad kamienną posadzką. Już nie miałam siły się odwrócić, a chciałam na niego patrzeć. Oczami wyobraźni widziałam drżące z napięcia uda, pośladki zwierające przy każdym pchnięciu. Plecy, barki, ramiona górujące nad moim pochylonym ciałem i głowę odchyloną do tyłu, usta otwarte, gotowe… Czułam cień krzyku w gorącym oddechu. Chciałam go usłyszeć.
– Krzycz!
Zacisnął powieki, oddychał głęboko. Czekałam. Czekało moje ciało, pragnące kolejnego bodźca – dźwięku. Nie wystarczał zdławiony jęk, za mało było mokrego odgłosu wypełnianej raz za razem pochwy. Chciałam, by jego głos wdarł się w moje uszy z tą samą mocą, która drążyła podbrzusze. Chciałam zanurzyć się w dźwięku, dać się ponieść wibracji!
– Pani… – usłyszałam słowo, które zagłuszył narastający jęk i … krzyk. Dokładnie tak, jak go uczyłam, z samego centrum, na sam szczyt! Głęboki, donośny głos, wtłaczający we mnie pokłady trudnego do opisania… spełnienia.

To, co się działo, umykało określeniom. To był głos, to był krzyk, to był rytm, wieczny puls. Krzyczeliśmy razem, by w końcu razem zamilknąć, opadając feerią barw w czerń…

***

Potem siedzieliśmy oparci plecami o ścianę. Zmierz powoli zabierał światło. Palce kreśliły wzory na skórze. On, wtulony we włosy, wdychał wymieszane zapachy. Podniosłam głowę.
– Mhmm… – uśmiechnął się i pocałował mnie w ramię.
– Tak? – zapytał, dostrzegając powagę.
– Bo.. widzisz, Kamyczku… życie warto definiować… głośno.
Chwila uwagi i… wskazującym palcem poprawił moje, wiecznie zsuwające się z nosa, okulary. Ledwo uciekł przed ugryzieniem…

Pięknie brzmiał w pustej sali nasz śmiech.

Scroll to Top