Moja „Sztuka kochania” to książka niezwykła. Miała swój okres, kiedy stała się bestsellerem i wywołała rewolucję w całej Polsce. Ale były to czasy, kiedy tzw. „świerszczyki” były trudno dostępne, a zarezerwowany dla wapniaków seks nęcił młodzież jak myszki słoninką i większość młodych czytelników liczyła, że to nareszcie ogólnodostępna książka o „tych sprawach”. Pomimo, że osiągnęła w ciągu kilku lat ok. 7 mln. nakładu (oczywiście ze wznowieniami) ciągle było mało i pojawiały się na bazarach w sprzedaży liczne kserokopie, z których co najmniej połowa składała się wyłącznie z rozdziałów o pettingu i pozycjach seksualnych.

Nie o to jednak chodziło, żeby maksymalnie rozpowszechnić uprawianie seksu i zachęcać do niego jak do doskonałej rozrywki, bo jak kiedyś powiedział poeta Jachowicz w swojej bajce o chłopcach rzucających kamieniami w żaby: „Chłopcy przestańcie, bo źle się bawicie, dla was to jest igraszka, nam chodzi o życie”. Chociaż cytat jest babciowaty (nic dziwnego: dobiegam w tym roku osiemdziesiątki!…), wyraźnie pokazuje różnice między stosunkiem młodzieży do spraw seksu, gorącym i bardzo zabawowym – i babci, która już nieco „rzęsą zarosła” w tej dziedzinie, ale jasno widzi skutki beztroskiej hulanki: niechciane ciąże, wyrzucane za próg niemowlaki. Bo ewentualne macierzyństwo czy ojcostwo to ostatnia rzecz, o której myślą szalejący erotycznie młodzi ludzie.

„Sztuka kochania” to nie babciowate srogie nauki, a podręcznik miłości przez duże „M”, dający zakochanym, umiejącym pieścić swoje ciała oszałamiające szczyty uniesień seksualnych. Zapewniam też, że nawet dzisiaj po dwudziestu pięciu latach od premiery mojej książki można w niej znaleźć wiele porad i sekretów miłosnych, których nie spotkacie w niezliczonych publikowanych dziś podręcznikach zmechanizowanego seksu…

Książka moja ma zupełnie odrębny punkt widzenia na te sprawy. I nie chodzi mi tu wcale o potrzebę miłości między partnerami, miłości która jest niezbędna, ale o to, że swoje rady opierałam na praktyce badawczej z wielu dyscyplin. W pracy bowiem lekarskiej specjalizowałam się w powiązaniach seksuologii i endokrynologii. Jak wiadomo, motorem sterującym popędem płciowym i rozrodem u kobiety jest hormon estrogenowy wydzielany przez jajniki. Włączenie badań hormonalnych do seksuologii dało szereg niezwykłych obserwacji, które tłumaczyły oziębłość, mniejszy czy większy popęd.

A ponieważ najważniejsze jest postawienie rozpoznania i odnalezienie źródła kłopotów, badania cytohormonalne leżały u podstawy wszystkich moich diagnoz, a następnie książek. Oczywiście badania te i publikacje poczynając od „Sztuki kochania” przez „Sztukę kochania po 20 latach” po „Witaminę 'M” dotyczą kobiety. Ale wcale nie zaszkodzi, gdy przestudiuje teksty te chłopiec, chcący poznać damski instrument, z którego pragnie w sypialni wydobyć najpiękniejsze tony. Zawsze bowiem próbowałem tak edukować „chłopów”, by dawali maksimum przyjemności swoim „babom” i zarazem sobie – i wojowałam z tym rodzajem seksu, który można określić formułą Boya-Żeleńskiego – „Dużo, byle jak i prędko”. Bo gdy się rozmieniamy na drobne, biegając i skacząc od jednej partnerki do drugiej nie wyjdzie nam nigdy superorgazm, jaki można osiągnąć w miłości między dwojgiem prawdziwie kochających się i rozumiejących swoje potrzeby ludzi.

W kolejnych felietonach postaram się wyjaśnić, jak omijać rafy i osiągać maksymalne szczyty wzlotów seksualnych.